Po przekroczeniu progu mieszkania, pierwsze, co usłyszałem, to donośny krzyk mojej mamy.
- DAVE, DO CHOLERY, DLACZEGO NIE ODBIERASZ TELEFONU? MARTWIMY SIĘ O CIEBIE!
Po chwili dołączył się do tego tata, o wiele spokojniejszy od rodzicielki, z wręcz zirytowanym wyrazem twarzy.
- Daj spokój, Amelia. Ciesz się, że w końcu gdzieś wyszedł. - Dzięki, tato. Zawsze potrafisz perfekcyjnie pokazać mi, że nie mam znajomych.
Wprawdzie w drodze do domu dzwoniłem do Danny'ego i otrzymałem już stosunkową reprymendę za nieodbieranie telefonu, niedawanie znaku życia i pożyczenie jego skarpetek w owieczki. Zgaduję, że to ostatnie rozwścieczyło go najbardziej.
- Przepraszam, to się nie powtórzy - mruknąłem skruszony i uniosłem nieco wzrok, tworząc z ust uroczy dziobek. Może na mamę zadziała...?
- Owszem, nie powtórzy, bo jesteś uziemio...!
- Amelia - przerwał jej jeszcze bardziej zirytowany tata. - Daj spokój. Idź do siebie, Dave. Następnym razem pamiętaj, do czego służy komórka.
Pomachałem szybko głową, jak samochodowy piesek z głową na sprężynce, po najechaniu przez pojazd na sporą dziurę i wbiegłem po schodach na piętro. Ktoś, patrząc na mnie, mógłby stwierdzić, że z tatą mam raczej słabe stosunki - w końcu wyglądam jak wyglądam, jestem małym chuchrem i to się raczej nie zmieni. Dla ojca syn powinien być przecież przede wszystkim mężczyzną, chodzić na siłownię i interesować się samochodami. Nic bardziej mylnego.
O motoryzacji faktycznie lubiłem rozmawiać - szczególnie o starych pojazdach, co tacie imponowało, z racji, że były to również jego zainteresowania. Może i nie byłem przykładem mężczyzny, ale słuchałem podobnej muzyki, co mój tata, grałem w kosza, póki jeszcze miałem taką możliwość, i przez swoją zręczność uzyskiwałem dobre wyniki, no i, co najważniejsze, byłem przecież jego synem.
Mój ojciec był tak tolerancyjnym facetem, że pewnie nie miałby nic przeciwko, gdybym chodził w spódnicy i szpilkach (czego, oczywiście, nie miałem zamiaru robić). Kochał mnie tak samo, jak całą resztę rodzeństwa i może nawet odrobinę bardziej szanował mnie za wyrażanie siebie, bo nigdy nie miałem problemu, by robić to przez mój wygląd. No i prawdopodobnie mając sześciu synów marzył, by mieć córkę, a ja właściwie byłem taką trochę dziewczynką. Mimo, że to zapewne nieco dziwne.
Otworzyłem drzwi do pokoju i od progu uderzyła we mnie złość emanująca od Dan'a.
- Przepraszam? - powiedziałem niepewnie na wstępie zamiast powitania. Uznałem, że tak będzie lepiej.
- Rysunki na twoich skarpetkach idealnie obrazują ciebie, baranie - odezwał się akcentując ostatnie słowo bardzo dosadnie. - A w zasadzie, to na MOICH skarpetkach.
- To są owce, Dan, a ty jesteś idiotą, że tego nie poznałeś, owco - wystawiłem język i rzuciłem się na łóżko z głośnym jękiem. - Mam dość, chcę spać.
Przypomniałem sobie o ostatniej prośbie Deana i napisałem mu szybkiego SMS'a, że już dotarłem.
- Powiedz chociaż, jak było? Co wyście, do cholery, robili, że nie odbierałeś telefonu, a teraz jesteś taki zmęczony, co? - prychnął z wyraźnym zdenerwowaniem w głosie, jakby bał się, że Dean mnie, co najmniej, zgwałcił.
- Graliśmy na konsoli - odparłem z zamkniętymi oczami, ale wiedziałem, że Dan jest zaskoczony. Miałem ochotę zaśmiać mu się w twarz na jego wiadome domysły, ale nie chciało mi się, tak szczerze. Byłem zmęczony.
- Widzę, że ubrania też masz inne. Kreator postaci w prawdziwym życiu?
- Zamknij się już, pierdolisz jakby ci zęby szły - warknąłem i obróciłem się na prawy bok, twarzą do ściany. Nie mogłem uwierzyć, że naprawdę był na mnie zły, bo nie odebrałem kilku telefonów na spotkaniu ze znajomym. Może od razu niech uwiąże mnie na smyczy.
Rano w ogromnym sprincie, godnym mistrza świata w biegu na dystansie pokój-łazienka, zebrałem się do szkoły. Wieczorem udało mi się zasnąć bez prysznica, więc musiałem zrobić to rano, również spakować się do szkoły i nie spóźnić na autobus, co prawie graniczyło z cudem. A Dan, tylko cicho się śmiejąc, swoimi wolnymi krokami zaznaczał, że ON nie musi się spieszyć.
- Może być? - zapytałem stając przed nim ubrany w jasnoniebieską bluzę z kieszonką, czarne rurki do kostek i zielone skarpetki z jednorożcami (oboje byliśmy nieskrytymi fanami popierdolonych skarpetek). Włosy opadały mi jeszcze lekko wilgotne na ramiona, ale nie miałem czasu suszyć ich całkowicie.
- Wyglądasz jak przez okno - stwierdził i wystawił język. Zrobiłem to samo w geście pokazania mu, jak bardzo mam go w dupie, eksponując kolczyk. - Fuj. Schowaj tę czarną krostę.
Prychnąłem i zaplotłem gruby warkocz z boku głowy, wiążąc go u dołu czarną gumką w czaszki. Postanowiłem założyć dziś na prawy nadgarstek moje kilkupoziomowe kolce, których ostatnimi czasy sporo unikałem, by ludzie od razu nie wzięli mnie za nałogowego zjadacza kotów.
Dzisiaj postanowiłem założyć kurtkę - nie miałem ochoty po raz kolejny trzepać się z zimna jak ledwo wyklute kurczątko. Zgarnąłem odrobinę za dużą skórzaną odzież i założyłem na siebie z zaskoczeniem stwierdzając, że pomimo bluzy założonej pod spód, ta dalej na mnie wisi.
- Schudłeś - zauważył smutno Dan, a ja tylko wzruszyłem ramionami i wyszedłem z domu zderzając się z mało przyjemnym chłodem.
W drodze do szkoły wstąpiliśmy do sklepu, ja kupiłem truskawkowy jogurcik, a Dan... no cóż. Dan wykupił pół sklepowego towaru. Udało mi się ze smutkiem stwierdzić, że zapewne dziś nie będę miał możliwości cichego podpalenia sobie papierosa, bo brat będzie mnie śledził, jak z resztą zawsze. Wczoraj udało mi się to zrobić tylko ze względu na mój późny, samotny powrót do domu.
- Umówiłem się z Martiną... Na sobotę. Idziemy do kina i w ogóle... - Danny przerwał moje rozmyślania, a ja przypomniałem sobie o naszej wczorajszej rozmowie. Byłem bardzo chujowym bratem, bo kompletnie o tym zapomniałem. Uśmiechnąłem się jednak, maskując zażenowanie.
- Och, to świetnie! Mówiłem, że będziecie razem! - zawołałem i otrzymałem za to solidne trzepnięcie otwartą dłonią w tył głowy.
Lekcje mijały spokojnie, aczkolwiek zaobserwowałem wiele ciekawskich, bądź pogardliwych spojrzeń zwróconych w moją stronę. Naszą stronę. Gdyby to dotyczyło tylko mnie miałbym to głęboko w poważaniu, jednak Danny był dla mnie najważniejszy.
W porze lunchu siedzieliśmy już tylko z osobami, które wczoraj udało mi się odrobinę lepiej poznać. Pomimo rzucanych w moją stronę zdenerwowanych spojrzeń Dan'a sugerujących, bym w końcu cokolwiek zjadł, miałem się bardzo dobrze.
Ostatnie dwie lekcje były wychowaniem fizycznym, które spędzać miałem razem z resztą klasy, na sali gimnastycznej, z tą różnicą, że ja zajmowałem niezbyt zadowalające mnie miejsce siedzące. Podążałem wzrokiem za piłką do koszykówki i tylko sam siebie dobijałem. Westchnąłem ciężko podpierając się na łokciach.
Oczywiście takie siedzenie i myślenie o braku sensu życia musiało źle się skończyć. Siedząc tak i oglądając swoje, zdarte już lekko na czubkach buty, poczułem nagłe, mocne i bardzo bolesne uderzenie w głowę. Tak silne, że zwaliło mnie z ławki i zafundowało darmowe spotkanie z niekoniecznie czystą podłogą.
Pozbierałem się do siadu i zacząłem masować bolące miejsce, gdy zebrało się przy mnie kilka osób, w tym mój spanikowany brat, gotowy dzwonić po pogotowie w trybie natychmiastowym.
- Wszystko w porządku? - nauczyciel wychowania fizycznego przykucnął obok mnie ze zmarszczonymi brwiami. Jego łysina lśniła w chłodnym świetle lamp, a siwa, przydługa broda ułożyła się nienaturalnie.
- Tak - odparłem i uniosłem się z pomocą wciąż spanikowanego brata, co chwila pytającego mnie, czy na pewno dam radę żyć. Wywróciłem oczami. Zauważyłem, że poza Danielem i nauczycielem, podszedł do mnie tylko Josh i trzech innych uczniów, raczej średnio zainteresowanych moim stanem zdrowia.
- Nie umiesz nawet złapać piłki? - parsknął któryś z nich, prowokując resztę do podobnego zachowania. Kątem oka uchwyciłem twarz Danny'ego, wyraźnie starającego się zapobiec swojemu ponownemu wybuchowi gniewu. Natomiast twarz belfra stężała, jakby ta sytuacja bardzo go wewnętrznie rozwścieczyła.
Zastanowiłem się chwilę, dlaczego? Nie sądzę, by nie miał już wśród swoich uczniów jakiegoś mało pojmującego sport nerda, więc na pewno nie obyło się również bez podobnych zdań. Fakt faktem, pan Willson wiedział o mojej chorobie i wiedział również, że odnosiłem niegdyś swoje małe sukcesy, ale nie sądziłem, by to było przyczyną jego nagłego zdenerwowania.
- Który to powiedział? Belson? Schodzisz. Dave, zakładaj koszulkę, wchodzisz na dziesięć minut - dmuchnął w gwizdek i odwrócił się, zostawiając mnie z oczami wielkości zakrętek od Ice Tea.
DEAN
Siedziałem przy stoliku i sączyłem z niechęcią kawę, którą zbyt sobie dosłodziłem. Ohyda, ale szkoda mi ją zostawić. Zagryzłem truskawkową czekoladą i przewróciłem stronę jednego z czasopism, znudzony czytaniem o nowej kreacji Lady Gagi.
Wokół mnie panował gwar, co w tak wczesnych godzinach często się tutaj zdarzało - ludzie spieszący się do pracy lubili wstąpić po jakiś ciepły napój, lub kawałek ciasta na drogę. Wciąż zerkałem na telefon, by upewnić się, że nikt do mnie nie pisał. Miałem w sobie jakąś małą iskierkę nadziei, że ten dzieciak się do mnie odezwie.
Nie wiem, dlaczego tak bardzo zależało mi na spotkaniu z nim, ale wykręciłem się odpłaceniem mu za prawie złamany nos i udało mi się wyciągnąć go do kawiarni. A potem do mojego domu, gdzie przegraliśmy trzy godziny w gry na Play Station.
Przysięgam, że nie wiem, co w tym chłopaku siedzi, ale, do cholery, ciągnie mnie do niego niemiłosiernie. A to źle wróży, bardzo źle. A ja naprawdę nie chcę go skrzywdzić. Chyba bałbym się jego braci, pięciu na jednego mogłoby się słabo dla mnie skończyć. No chyba, że zebrałbym ekipę ze swojego rodzeństwa, wtedy miałbym szansę.
Zirytowany odwróciłem wzrok od telefonu, który ciągle nie dał żadnego znaku o wiadomości. Zerknąłem na zegarek usytuowany na moim prawym nadgarstku, gdzie od dziecka nosiłem zegarki, i dopiłem szybko kawę. Zebrałem swoje rzeczy, zapłaciłem, podziękowałem i wyszedłem, zakładając kaptur bluzy na głowę.
Kierując się do samochodu ponownie spojrzałem na komórkę, odbierając tylko jednego SMS'a od Brandy'ego.
Próba o czwartej, nie spóźnij się.
Dobre sobie. Jasne, że się spóźnię. Albo całkowicie to oleję.
Wysiadłem z srebrnej Hondy Civic i skierowałem się w stronę oszklonych drzwi. Wszedłem do środka widząc sporą grupkę osób, która zgromadziła się w kącie sali.
- Cześć - zawołałem, otrzymując w odpowiedzi podobne powitania i szerokie uśmiechy. W szybkim tempie przebiegłem przez dużą salę i wpadłem do średniej wielkości pomieszczenia, gdzie dopadłem jednej z większych białych szafek.
Zdjąłem buty, bluzę i spodnie wymieniając je na wygodne szare dresy oraz czarną koszulkę z nieodgadnionym nadrukiem. Gdy na moich stopach znalazły się czarne trampki, które przydałoby się wymienić już na nowe, czego nie robiłem jedynie z sentymentu, zerknąłem w lustro. Przeczesałem włosy ręką, stawiając je do góry i wyszedłem skocznie na salę.
- Gotowi? Zaczynamy rozgrzewkę.
Spoglądałem w lustro na poruszające się w różne strony ciała kobiet i mężczyzn, które w rytm włączonej muzyki starały się zapanować nad każdym ruchem. Układ stanowił na razie masę niedociągnięć i pomyłek, jednak na tym właśnie polegała cała zabawa.
Każda osoba miała swoją własną, indywidualną solówkę, którą wykonywała wedle własnej interpretacji, jednak na tyle sprawnie, by połączyć ją z całym układem.
Koncepcja wyglądała świetnie, ponieważ w naszym gronie znajdowały się osoby tańczące balet, breakdance, shuffle, klasykę, czy popping, lub też takie, które mieszały style tworząc coś na prawdę pięknego. A ja byłem ich choreografem, trenerem, który pozwalał im na prawie wszystko. Mieliśmy duże szanse na Mam Talent.
Studio tańca było moje - to ja pełniłem w nim rolę szefa, nauczyciela i, nierzadko, pocieszyciela, gdy coś komuś nie wyszło tak, jak powinno. Klucze natomiast miało kilka zaufanych osób, które w każdej chwili mogły wejść do studia i potańczyć, choćby z nudów. W końcu płacili za zajęcia sporą sumę.
- Dobra, młodzi. Kończymy na dziś - nie mam pojęcia, skąd wzięło się u mnie powiedzenie "młodzi", ale używałem go zawsze, nie zwracając uwagi na fakt, że uczęszczały tutaj również starsze osoby.
Gdy ludzie zaczęli opuszczać pomieszczenie żegnając się ze sobą, zostałem tylko ja. Ja i wysoki, jasnowłosy chłopak, który na oko mógł mieć z dwadzieścia trzy, maksymalnie cztery lata.
- Coś się stało? - zapytałem znudzony, wiedząc, że muszę zaraz wyjść, by załatwić pewną... ważną sprawę. Ten jednak, wywołując solidne zdziwienie na mojej twarzy, podszedł bliżej mnie z uśmiechem na ustach i dotknął delikatnie palcem mojej koszulki.
- Nie... może trochę jednak tak? - zagryzł zabawnie wargę, wyglądając przy tym wyjątkowo dziwnie. Aż miałem ochotę się zaśmiać. Drugą rękę ułożył na moich biodrach wsuwając ją pod koszulkę. - Może chciałbyś się trochę... zabawić?
Teraz już naprawdę się zaśmiałem.
- Zabawić? Przynieść ci klocki lego? - Zrzuciłem jego dłoń, choć niekoniecznie w stu procentach pewnie.
- Daj spokój, wiem, że to lubisz - ton jego głosu się zmienił, lecz zadziorny uśmiech na twarzy pozostał. - Jason mi mówił. - Jason, Jason... Hm, a kto to? No cóż, zapewne nikt ważny.
Blondyn przysunął się jeszcze bliżej dotykając nosem mojej szyi. Poczułem, jak jego usta boleśnie, choć przyjemnie wpijają się w moją skórę, pozostawiając na niej zapewne mocno czerwony ślad.
Nie namyślając się już więcej, pociągnąłem chłopaka do siebie i odwracając się przyparłem go do ściany. Mocno przytrzymałem jego nadgarstki i wpiłem się zachłannie w jego usta.
Skoro był taki chętny, to dlaczego nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz