18.07.2018

"Twenty Toys: Czekolada"

Od kiedy Maritha Meili została siwą, nieco zgarbioną, niziutką staruszką, jej niegdyś zabójczy charakter zamknął się agresywnie w małym pudełku i stanowczo odmówił wyjścia. Kobieta stała się typową zadziorną, niemiłą starą jędzą. I pomyślałby kto, że jeszcze parę lat temu uganiała się za każdym wolnym, dorównującym jej wiekiem mężczyzną.
Pomimo jej ciągłego narzekania na świat, wyzywania młodzieży od niezarabiającej chołoty i wiecznego śledzenia życia każdego mieszkańca miasteczka, gdy ktoś wcielił się z nią w rozmowę tak, by przytakiwać za każdym razem, gdy coś powie, była w stanie wydawać się całkiem sympatyczna.
A osobą, której jako pierwszej i chyba jedynej się to udało byłem właśnie ja. Trzydziestojednoletni były student prawa, pracujący aktualnie w jednej z restauracji fast food. Już sam profil moich studiów może świadczyć o tym, dlaczego właśnie tam skończyłem.
Marithę poznałem już jakiś czas temu, gdy nakrzyczała na mnie, że to mnie codziennie o tej samej porze widzi przed jej domem i to na pewno ja nie sprzątam po swoim psie. Szczególnie, że go nie mam. Moje wyjaśnienia oczywiście poszły na nic i skończyło się na tym, że jestem wrednym chujem z rudym, srającym po ogródkach yorkiem. Nie wiem w zasadzie jak do tego doszło, ale aktualnie mam z nią najlepszy kontakt, niż ktokolwiek w okolicy zdobył do tej pory. Wyjaśniłem sprawę z psem, dogadałem się ze staruszką i zostałem jej obsługą domową.
Przychodzenie codziennie  po pracy i robienie jej zakupów, podawanie ciepłej herbaty z miodem, czy też obiadu nie było dla mnie żadnym problemem szczególnie, że byłem samotnym, nudzącym się facetem.
Najbardziej lubiła gorącą, mleczną, odrobinę słodzoną czekoladę. Została jej wierną fanką, gdy przywiozłem jej raz duży kubek ze stacji - i tak już zostało. Co dzień od tego czasu odwiedzałem ją z półlitrowym kubeczkiem gorącego napoju. Była zachwycona.
Maritha, gdy ją poznałem, była już starszą osobą - miała grubo ponad siedemdziesąt lat. Mimo wszystko nie zaprzestała inwestowania w coraz to nowsze wisiorki z diamentami i inne, bardzo dla niej ważne przedmioty. Była elegancka. Oczywiście tylko wyglądem - w słowach, niestety, nie przebierała.
Po stokroć dziennie powtarzała, że to mnie, jako jedynej osobie, która nie ma jej w najciemniejszej stronie ludzkiego ciała, przepisze w testamencie wszystko, co do tej pory udało jej się uzbierać, a była tego całkiem solidna kolekcja, jakby nie patrzeć.
Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że to zapewne tylko głupie gadanie starszej osoby, więc nigdy jej słów na poważnie nie brałem. Do czasu oczywiście.
Jednego dnia, dosyć upalnego, zastałem ją stojącą w drzwiach z torebką na ramieniu i ciekawą, nieco kolorową beretką na jej posiwiałych już całkowicie włosach. Pytając, dokąd to chciałaby się wybrać (bowiem często podrzucałem ją do sklepu, czy parku, gdyż kościół omijała raczej szerokim łukiem), usłyszałem odpowiedź, która odrobinę wbiła mi buty w prowizoryczny chodnik przed jej domem:
–  Jak to gdzie? Czy ty durny jesteś? Przecież mówiłam wczoraj, że jedziemy do urzędu, baranie!
Ścisnąłem lekko kubek z czekoladą i zastanowiłem się. No tak. Faktycznie, mówiła coś o tym urzędzie i testamentach, ale szczerze, nie przyjąłem tego na poważnie. Grzecznie poprosiłem, by wróciła do domu i porozmawiała ze mną, przez co zostałem poczęstowany słodką i uroczą paczuszką słów na "k", obwiązanych różową wstążeczką.
Byłem szczęśliwy, że udało mi się ją odwieźć od tego felernego pomysłu. Niczego nie chciałem za moją opiekę nad nią, bo sam raczej w te chwile siedziałbym znudzony w domu. Więc, jakby nie patrzeć, robiłem to, by się nie nudzić.

Kiedy Meritha zmarła, a stało się to jakieś pół roku po incydencie z urzędem, byłem jedną z nielicznych osób, które w ogóle były, ale i płakały na jej pogrzebie. Ciężko było mi się pogodzić z tym, że kobieta, do której w zasadzie mogłem powiedzieć babciu, odeszła z tego świata.
Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia otrzymałem list z wezwaniem do urzędu. Pomyślałem tylko, że zapewne jej rodzina chce jakoś odwdzięczyć mi się za opiekę nad staruszką, kiedy inni niekoniecznie się nią interesowali. W głowie przygotowałem sobie formułkę, którą prosić będę ich, by nic mi nie dawali i przekonywać, że to tylko moja dobra wola skłoniła mnie do codziennego odwiedzania staruszki.
Jak jednak niedługo później się okazało, ta nieco zdziwaczała, starsza kobieta namówiła jednego ze swoich sąsiadów, by za sowitą opłatą podwiózł ją do urzędu i z powrotem, by jednak mogła złożyć ten jeden mały podpis przy swoim testamencie i oddać mi wszystko, czego do tej pory się dorobiła.
Ciężko było mi znaleźć jakiekolwiek słowa na to, jak bardzo wielka musiała być jej determinacja, że nawet znienawidzonego pana Alberta poprosiła o przysługę. No cóż, łzy znów pojawiły się w moich oczach tym bardziej, że kobieta, która pracowała w urzędzie dała mi niewielką kopertę i powiedziała, że to właśnie Meritha zostawiła ją dla mnie tutaj i kazała dać osobiście do ręki.

Siedząc na kanapie w domu Merithy, a teraz w zasadzie moim, otworzyłem kopertę i wyjąłem niedługi, zapisany niekoniecznie ładnym pismem liścik i odczytałem go.

Za to, jak się mną opiekowałeś i jaki dla mnie byłeś, oddaję Ci wszystko, co do tej pory było moje. Jeśli to czytasz, to znaczy, że starość położyła mnie do grobu, w którym pozostanę teraz razem z moim mężem, który wylądował tu już ponad piętnaście lat temu. 
Dziękuję Ci przede wszystkim za tę przepyszną czekoladę, którą kupowałeś mi za każdym razem. Pewnie nawet teraz, gdy już nie żyję, mam na nią ochotę. 
Zostawiam wszystko w Twoich rękach i mam dla Ciebie jeszcze jedno zdanie:
Znajdź sobie w końcu kobietę, baranie!

Czytając list, uśmiechnąłem się przez łzy, które pojawiły się w moich oczach już po otwarciu koperty.
W moich wspomnieniach na zawsze pozostanie Maritha.
No i czekolada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz