18.07.2018

"Little Boy" rozdział 5 "Najważniejsze są truskawki"

W drodze do (prawie całkowicie pustej) kawiarni nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Nie była to jednak cisza, która by mi przeszkadzała, wręcz przeciwnie, moglibyśmy tak do końca naszego spotkania. Dean jednak chyba miał inne wrażenie, bo co chwila otwierał usta, by coś powiedzieć, jednak po chwili je zamykał, najwyraźniej zdając sobie sprawę, że nie mamy o czym gadać.
W kawiarni zajęliśmy miejsca z dala od innych klientów, za co byłem wdzięczny mojemu partnerowi. Nie przepadam za tłumami i ciekawskimi spojrzeniami.
- Wybrałeś już? - zapytał w końcu, gdy od dłuższej chwili wgapiałem się w kartę. Jego spojrzenie zdawało się przeszywać mnie na wylot, więc byłem coraz bardziej zirytowany.
- Latte - odparłem krótko.
- Tylko? Może jakieś ciastko, deser, może...
- Tylko latte. Ewentualnie może być z podwójnym mlekiem - starałem się pokazać mu, jak bardzo mam w dupie jego zainteresowanie, ale chyba nie za bardzo brał to do siebie. Mam tylko nadzieję, że to nie jest jakiś kryptogej i nie zamierza w drodze powrotnej zaciągnąć mnie w krzaki i zgwałcić. Nie, żebym był jakiś przeciwny homoseksualizmowi.
Gdy tylko Dean złożył zamówienie, znów zapadła między nami cisza, tym razem już nieco bardziej krępująca. Nerwowo wyłamywałem kostki w palcach i uderzałem delikatnie stopą o podłoże.
- Więc... masz siedemnaście lat, tak? Gdzie się uczysz? - złożył dłonie przed sobą opierając się na łokciach i wpatrywał się we mnie wyczekując odpowiedzi.
- W liceum - odparłem niezbyt mądrze, więc od razu strzeliłem sobie z otwartej dłoni w czoło, co poskutkowało nagłym wybuchem śmiechu ze strony zielonookiego towarzysza. Gdzie indziej mógłbym się uczyć?
- Masz ładne oczy - powiedział nagle, a ja poczułem, jak moja twarz czerwienieje, co w połączeniu z moją trupio bladą cerą musiało dawać niezły efekt. - To nie soczewki, prawda?
- Nie. Nie są ładne, tylko kretyńskie. Normalny człowiek powinien mieć takie same oczy, a nie jedno...
- Ale ty nie jesteś normalny - przerwał mi natychmiast, a ja spojrzałem na niego z wyrzutem. W tym samym czasie kelnerce w końcu udało się donieść nasze kawy do stolika (chwilę wcześniej można było usłyszeć soczystą "kurwę" z zaplecza, a po chwili "zróbcie jeszcze jedną latte"). - Znaczy, nie, nie w tym sensie... Ja, znaczy, no bo... Szlag.
Podrapał się po szyi i chyba odrobinę się zmieszał. A dobrze mu tak, kutas jeden. Że niby jestem nienormalny, co? Super, może lubię!
- Nie o to mi chodziło - westchnął zrezygnowany i wymieszał wsypany do kawy cukier. - Jesteś taki... inny. I bardzo mi się to podoba. Nie wiedziałem, że Luke ma tak... uroczego brata.
A myślałem, że bardziej buraczkowym już nie można być. Nie odezwałem się, tylko zacząłem wsypywać cukier do kawy. Jak to "uroczego"? Nie powiem, słyszałem to już naprawdę wiele razy, ale on... powiedział to tak inaczej. Co tu się dzieje?
Zorientowałem się, że Dean dziwnie na mnie spogląda. Ha. No, w sumie, kto normalny wsypuje dziesięć łyżeczek cukru do kawy. No tak. JA NIE JESTEM PRZECIEŻ NORMALNY. A tak naprawdę, to z zamyślenia wsypałem o cztery więcej, ale nie przyznałem się. Upiłem łyk i udałem, że ten miód mi smakuje, choć wewnętrznie chciałem to szybko wypluć.
- Nos nadal cię boli? - zapytał, a ja wyczułem w jego głosie nutkę zmartwienia.
- Nie - odparłem i lekko się zaśmiałem. - Chociaż przywaliłeś mi nieźle. Myślałem, że jest złamany.
Dean zaśmiał się i lekko dotknął stopą mojej nogi. Cofnąłem się szybko, czując się niezręcznie. To było przypadkiem, czy nie? Na pewno tak. Na pewno. Nie?
Nie rozmawialiśmy dużo, w zasadzie prawie w ogóle. Wychodząc z kawiarni (za naszą kawę zapłacił oczywiście Dean, w końcu to on mnie tutaj zaprosił), na moje nieszczęście, zaczął padać deszcz. A ja, jak to zawsze ja, nie miałem ani kurtki, ani czapki, ani parasola. Ba, nie miałem nawet kaptura, bo przed wyjściem przebrałem się w bluzę pozbawioną tej wygody.
- Kurwa - mruknąłem cicho, ale chyba usłyszał, bo skrzywił się lekko.
- Nie przeklinaj. To głupio brzmi z twoich ust - przysięgam, że gdybym znał go lepiej, dostałby ode mnie przez łeb za gadanie takich rzeczy. Kretyn, już go nie lubię. - Mieszkam niedaleko, pójdziemy do mnie.
O, nie, nie, nie, nie. Nie ma szans, że gdziekolwiek pójdę z tym człowiekiem. Nie. Ma. Szans. Nigdy w życiu, choćby zapłacili mi w milionach dolarów, nigdzie nie pójdę!
- Okej - CO JEST ZE MNĄ NIE TAK? Dlaczego właśnie się zgodziłem? Języku, co ty odpierdalasz?
Dean zdjął swoją bluzę (którą, de facto, chwilę wcześniej założył) i, mimo moich zawziętych protestów, założył ją na mnie, wkładając mi na głowę kaptur, a samemu pozostając w koszuli.
- Będziesz chory, daj spokój...
- Ja nie bywam chory - zaśmiał się i pociągnął mnie za nadgarstek.

Faktycznie mieszkał niedaleko. I wcale nie w jakimś małym mieszkanku, czego w zasadzie się spodziewałem, a w domu. Cholernym domu, który wielkością przypominał ten mój, z tą różnicą, że u mnie mieszkało osiem osób, a on... cholera, a może u niego też? W zasadzie, nie wziąłem pod uwagę, że mógłby... Może on ma żonę i...
- Mieszkam sam, więc nie musisz się krępować. Czuj się jak u siebie - powiedział wchodząc do środka. Czyli wyjaśniło się, a ja poczułem... dziwną ulgę, co mnie lekko zdołowało.
Po zdjęciu butów, którym nie udało się przemoknąć, bo glany mają swoje zasady i zwykły deszczyk ich nie wykończy, udałem się do salonu, prowadzony przez Deana.
Jego dom, to było cudo. Tyle. Ogromny pokój, połączony z kuchnią jedynie niewysokim blatem, w którym znajdował się sporych rozmiarów telewizor, powieszony na ścianie, kanapa, stolik do kawy, kilka mebli, dopasowanych ciemnym kolorem do paneli, oraz biały, przepiękny fortepian, który jako pierwszy rzucił mi się w oczy.
Uwielbiałem grać. Na fortepianie, na gitarze, na perkusji. Kochałem to prawie tak samo jak kosza, ale z racji ogromnej ceny instrumentów, stać mnie było tylko na klasyczną gitarkę, której nawet nie dało się nastroić, a struny były jeszcze chyba z czasów średniowiecza. Dean najwyraźniej zauważył moje świecące jak dwie ćwierćdolarówki oczy, bo zaśmiał się cicho.
- Fajny, co? Zerkniemy na niego później, teraz się przebierzesz, bo się pochorujesz - złapał mnie za doń i zaciągnął do pokoju na piętrze, jak się domyśliłem, jego sypialni. Ogromne, dwuosobowe łóżko, wielka szafa z równie dużym lustrem i rzucony na ziemię laptop.
Wyjął z szafy dwa zawiniątka i podał mi.
- Pewnie będą za duże, ale, niestety, nie mam nic innego...
- Nie szkodzi. Dziękuję - uśmiechnąłem się szczerze. Chyba coraz bardziej go lubiłem. No bo ej! Grał na fortepianie, to mu daje plus sto do bycia fajnym!
Poprowadził mnie do łazienki, gdzie mogłem spokojnie zmienić mokre ubrania na te jego. Faktycznie, wisiały na mnie, jak na wieszaku, a spodnie spadły mi z tyłka, zanim jeszcze do końca je na niego wciągnąłem, więc mocniej ściągnąłem sznurek w szarych dresach i było prawie idealnie. Oprócz tego, że wyglądałem, jakbym ukradł ubrania Hagridowi, ale to nieważne.
Zszedłem z powrotem do salonu i poczułem zapach truskawek, więc domyśliłem się, że Dean zrobił mi pyszną herbatkę, za co byłem mu ogromnie wdzięczny. Wszystko, co ma truskawki, jest świetne. Jeśli, oczywiście, nie ma też orzechów, bo wtedy już się duszę, a to nie jest fajne. Jednak zamiast kierować się do stolika, gdzie mężczyzna kładł właśnie dwie filiżanki, podszedłem do fortepianu i otworzyłem go.
- Chcesz nauczyć się grać? - zapytał Dean podchodząc do mnie zadowolony. Usiadłem na polerowanej ławeczce, a tuż obok mnie przycupnął zielonooki. Dotknął delikatnie mojej dłoni i ułożył ją na klawiszach. Zabawny typ.
- Zaczniemy od czegoś prostego, byś... - uciszył się w końcu, bo spod moich palców wypływać zaczęły pierwsze dźwięki River Flows In You. I chyba lekko go to zszokowało, bo siedział chwilę z otwartymi ustami, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Po chwili jednak uśmiechnął się szeroko i zafascynowany wpatrywał się we mnie, jak w obrazek.
- Czyli jednak umiesz... - zaśmiał się promiennie i klasnął w dłonie, co wywołało u mnie delikatny uśmiech.
- Mógłbym ci jeszcze zaśpiewać, ale dziś nie mam na to ochoty - zaśmiałem się, mając nadzieję, że zrozumie żart. Nie zrozumiał.
- Śpiewasz? - poważny ton jego głosu mnie przeraził, więc nie wiedziałem, czy potwierdzić, czy raczej zaprzeczyć, że w ogóle umiem mówić.
- Trochę - powiedziałem w końcu i spuszczając głowę w dół, wstałem od instrumentu. - Kiedyś więcej, ale tylko dla zabawy.
Podszedłem do kanapy i usiadłem na niej, biorą łyk ciepłej herbaty. Jak się po chwili okazało, bardzo, w chuj ciepłej herbaty, bo dość porządnie oparzyłem sobie język. Niech cię szlag, Dean.
- Może jednak mi zaśp...?
- Koniec tematu - warknąłem ostro, wystawiając dłoń przed twarz. A takie warknięcie musiało z moim wyglądem współgrać idealnie; Luke kiedyś powiedział mi, że wyglądam jak wściekła, mała wiewiórka.
Dmuchnąłem zaciekle w gorący napój obserwując z udawanym zainteresowaniem, jak unosi się nad nim kłębek pary. W pewnym momencie moje brwi prawdopodobnie przykleiły się do sufitu, gdy poczułem, jak ktoś obejmuje mnie ramieniem. Oczywiście musiał być to Dean, bo nikogo innego, jak miałem nadzieję, w domu nie było.
- Przepraszam. Nie złość się tak - poklepał mnie lekko, a ja odruchowo lekko się od niego odsunąłem, na co zareagował tylko delikatnym, smutnym uśmiechem. Pewnie zaraz wywali mnie z domu na deszcz za te moje zajebiste humorki. - Zjesz coś? - zapytał zamiast tego.
- Nie, dziękuję... - powiedziałem cicho i ponownie dmuchnąłem w herbatę. Głupi Dave, głupi!
- Naprawdę? Mam bardzo dobre ciastka. Truskawkowe, są świetne, mógłbym je jeść całe życie - zaśmiał się, a ja mu zawtórowałem. To był tak pozytywny człowiek, że nawet, jakby zmarła mi babcia, to bym się śmiał. - Oczywiście chętnie zaproponuję ci coś mniej słodkiego, bo chyba nie przepadasz... Pizza? Spaghetti? A może...?
- Nic - odłożyłem herbatę i spojrzałem na niego z szerokim, szczerym uśmiechem. - Masz jakieś gry...? - Nie za bardzo wiedziałem, czy powinienem pytać o takie pierdoły dorosłego faceta, ale patrząc na jego poczucie humoru, zachowanie i wyraźne zamiłowanie do truskawek (czy to miłość?), po prostu wiedziałem, że mnie nie wyśmieje. Zamiast tego uśmiechnął się jeszcze szerzej eksponując urocze dołeczki w policzkach.
- Pytasz dzika, czy sra w lesie? Jasne, że tak! - wstał i pobiegł po schodach na piętro, zostawiając w salonie zażenowanego mnie. Nie, nie jego dziwnym, aczkolwiek najwyraźniej trafnym porównaniem, lecz tym, że przed chwilą pomyślałem, że jego dołeczki są urocze.
Nie musiałem czekać długo na jego powrót. Przyniósł ze sobą sporo kolorowych pudełek, które położył przede mną, a sam zajął się podłączaniem konsoli do telewizora.
- Wybierz jaką chcesz. Rzadko gram na Play Station, ale we dwójkę na komputerze raczej nie dalibyśmy rady - Jak widać, trafił mi się niezły znawca, co oczywiście mi się spodobało. Może wcale nie pracował, jako osiedlowy gwałciciel, tylko kulturalny programista gier? Cóż, zapytam w najbliższym czasie.
- Serio? Masz do wyboru dwadzieścia gier, a ty proponujesz Battlefield? - zerknął na mnie z lekka zażenowany, gdy pomachałem pudełkiem tej właśnie gry.
- No co? Szkoda mi na nią kasy, a zawsze chciałem pograć. Możemy? - kiedy w grę weszła moja najbardziej słodka minka wiedziałem, że wygram. Temu nikt się nie oprze.
Zadziwiające było, jak bardzo szybko leciał czas z tym obcym facetem. Graliśmy już trzecią godzinę, zmieniając co chwila gry, dorabiając herbaty i śmiejąc się z tak durnych powodów, że w normalnych okolicznościach zapewne byłbym zażenowany.
Dean okazał się być całkiem inny, niż myślałem na początku. Miły, zabawny, wyluzowany, może odrobinę zboczony, ale na całe szczęście nie w stosunku do mnie.
Kiedy po raz kolejny skończyła mi się herbata, zerknąłem na zegarek w telefonie. Z racji, że wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści odrobinę się przeraziłem. Mój strach pogłębił się, gdy ujrzałem ilość nieodebranych połączeń i SMS'ów, których najwyraźniej nie słyszałem.
- Chyba powinienem się już zbierać... - mruknąłem niechętnie. I pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu prędzej dałbym się wkroić do chińskiej sałatki, niż poczułbym jakąś chęć do pójścia na to spotkanie. Ze strachem odczytałem jedną z wiadomości od Danny'ego.
KURWA MAĆ, ODBIERZ TEN TELEFON, ALBO DAJ JAKIŚ ZNAK ŻYCIA, DO CHUJA.
- Mam przejebane - zaśmiałem się histerycznie sam do siebie.
- Aż tak...? Och, Luke do mnie dzwonił... dwanaście razy - mruknął. Chyba też dobrze wiedział, jak bardzo źle się to dla niego skończy. Podniosłem się z kanapy i, jak przystało na wychowanego chłopaka, odniosłem kubek do nowocześnie umeblowanej kuchni. - Przepraszam, przeze mnie będziesz miał problemy...
- Daj spokój, ważne, że było... - w tym momencie na chwilę się zaciąłem. Nie wiedziałem, czy aby na pewno chcę to powiedzieć. - ...fajnie. - dokończyłem i uśmiechnąłem się chyba odrobinę krzywo, więc dla zatuszowania tego, odchrząknąłem. Miałem nadzieję, że nie pomyślał sobie, że ściemniam, bo mnie naprawdę się podobało. Mój brat nie był tak zaawansowanym graczem, jak Dean.
Uśmiech na jego twarzy momentalnie się poszerzył.
- Cieszę się. Możemy to kiedyś powtórzyć. No wiesz, razem pograć - zaznaczył, jakbym sam był aż tak ogromnym debilem, by się nie domyślić. Doszliśmy do końca korytarza, a ja w tym momencie sobie o czymś przypomniałem.
- Szlag, moje ciuchy. Wiszą u ciebie w łazience...
- Moi wrogowie kiedyś też tam wisieli - powiedział to tak poważnym tonem, że aż się przeraziłem. - Żartuję, nie rób takie wystraszonej miny. Podrzucę je do was, teraz jeszcze na pewno nie wyschły.
- Dzięki. Oddam ci wtedy twoje - odparłem, puszczając mimo uszu jego dziwną uwagę na temat wiszących w łazience ludzi.
Założyłem ciężkie buty na nogi i podniosłem się, poprawiając kaptur bluzy.
- Odprowadzę cię. Jest już ciemno i...
- Lepiej nie. W drodze muszę zadzwonić do brata, a... chyba nie chcesz słuchać jego wrzasku. Nie oszukujmy się, ja nie chcę nawet bardziej - prychnąłem i... no właśnie. Co ja mam teraz zrobić? Zbić z nim piąteczkę, przywalić zdechłym żółwikiem, czy pomachać na do widzenia? Sądząc po jego minie, chyba miał ten sam problem.
- To... cześć - zacząłem widząc, że Dean raczej swoim nerwowym drapaniem się po karku wiele nie wskóra. Ciężko było mi żegnać się z dziesięć lat starszym gościem, bo w normalnych okolicznościach pewnie oficjalnie powiedziałbym mu "do widzenia".
- Cześć... mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy...
- Na pewno... muszę oddać ci ubrania - zaśmiałem się i wyszedłem z mieszkania słysząc za sobą ostatni krzyk Deana:
- Napisz mi SMS'a, gdy będziesz już w domu!
Mimowolnie się uśmiechnąłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz