14.06.2017

"Non, je ne regrette rien" epilog "Głęboki sen"

Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Numer rozdziału: rozdział 5 "Głęboki sen"
Data publikacji: 14.07.2017

Jedynym, co przychodzi do śpiącego, są sny.
Tupac

Myślę sobie: dlaczego? Dlaczego to zrobił? Tak bardzo nie chciał żyć z nami, tutaj? Tak bardzo było mu źle?
Wciąż pamiętam... jego ostatnie spojrzenie w moją stronę, gdy wyciągałem do niego dłoń. Tak... tak jakby chciał ją ująć, chwycić, by nie spaść, ale jednak...
Co zrobiłem źle? Co zrobiliśmy źle?

Pogrzeby to koszmar. A tym bardziej, kiedy chowasz do grobu kogoś, kto był dla ciebie ważny. Już drugi raz w życiu coś takiego mi się zdarza. Ale teraz jest to milion razy boleśniejsze.
Rany, które zadało mi to wydarzenie są niezmazywalne, stałe. Umieram przez nie z każdą chwilą. Ja już nie czuję. Moje życie...
Stoję przed twoją trumną, z drżącymi rękami złożonymi w modlitwie. Dla ciebie. Byś mógł istnieć w zaświatach w szczęściu, którego chciałeś, oczekiwałeś. Ale wiedz, kochaliśmy cię, i kochamy nadal.
Twoja mama płakała. I płacze nadal. Podobnie tata, a on nie płacze z byle czego. Wszyscy cię kochali. Twoi bracia... widziałeś ich stan? Babcia, dziadek, ciocia, wujek, kuzyni! Tak, nawet ten, który cię nienawidził nie mógł uwierzyć! Oni. Cię. Kochali!
Nawet ja... nawet ja płaczę. Łzy, które łączą się z deszczem tworząc mieszaninę rozpaczy. Boli.
Trumna opuszcza się w dół: biała, piękna, jak ty. Miliony kolorowych kwiatów wokół układa się tęczowo, kolorowo. Zupełnie nie tak, jak powinno być. Byłeś inny. Nie byłeś kolorowy.
Nienawidziłeś tęczy.
Wiesz, to moja wina. Nie upilnowałem cię.
Ach, tak, teraz obwiniam się o utratę ciebie, jak ty o utratę Seleny.
Ale...
Kocham cię, Dave.

~Akira

7.06.2017

"Non, je ne regrette rien" rozdział 5 "Uczucie, które zabija"

Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Numer rozdziału: rozdział 5 "Uczucie, które zabija"
Data publikacji: 07.06.2017

Nikt nigdy nie zmierzył tego, nawet poeci, ile pomieści się w sercu.
Zelda Fitzgerald

Będąc w szpitalu i przebywając wśród tej okropnej bieli oraz tylu chorych, nie tylko psychicznie osób, Dave czuł się nieswojo. Nie umiał przyzwyczaić się do panującej tam na okrągło ciszy przerywanej tylko pojedynczymi atakami szału niektórych pacjentów. Większość miała depresyjny, melancholijny nastrój. Czasami zastanawiał się, czy tacy się tutaj znaleźli, czy dopiero po przyjęciu na oddział się zagubili.
Dave także zaczął odczuwać ich depresyjny nastrój. Można powiedzieć, że poza codzienną rozmową z psychologiem i rodziną nie odzywał się do nikogo. Miał gdzieś cały świat, nic go nie interesowało. W zasadzie rozmyślał tylko nad tym, w jaki sposób pozbawić się tego cierpienia, które odczuwał na świecie. Czyli prościej, w jaki sposób się zabić. Wiedział, że rodzina będzie pilnować go dniami i nocami wiedząc, że może znów zrobić coś głupiego. 
Ucieszył się mogąc wreszcie opuścić depresyjne miejsce, w którym spędził cały tydzień. Z drugiej strony bał się powrotu do domu, gdzie zapewne atmosfera będzie podobna do tej w szpitalu. Rodzice nie opuszczą go na krok.  
Nadal pamiętał swój sen, czy może wizję, tuż po swojej próbie samobójczej. Selena w postaci anioła, skrzydła, na których się unosiła, niczym święta. Wyglądała tak pięknie, a przede wszystkim szczęśliwie. Ale jednak nie chciała, by Dave do niej dołączył. Może ona także uważała, że to jego wina? Na tę myśl Dave'owi z rozpaczy ścisnęło się serce. On to doskonale wiedział. 
Czasami miał wrażenie, że to po prostu głupi sen, który ot tak pojawił się w jego głowie. Majaczył, bo utracił dużo krwi? Możliwe. Ale to było tak realistyczne! Tak prawdziwe! 
Wtedy zapragnął zamienienia się w anioła, jak jego siostra. Tak, by mógł oglądać wszystkich z góry, przypatrywać się im,  ich grzechom, dobrym uczynkom. Po prostu być z nią, z Seleną. 
 Jednak coś powstrzymywało go od tego czynu. Nie był to strach, teraz wiedział, że to nie boli. Że jest to przyjemne. 
Podczas pobytu w szpitalu miał dużo czasu do refleksji i całodniowych przemyśleń. Już wiedział, co czuje. Ale zdawał sobie sprawę, że coś takiego... nie ma prawa istnieć. 

Wszedł do swojego świeżo wyremontowanego pokoju. Ha, ha, tak bardzo starali się mu dogadzać. Ale po co? Po co to wszystko? Tylko dlatego, by było mu dobrze i by nie zrobił już nic takiego więcej? Niedoczekanie! 
Położył się na łóżku i ułożył głowę na poduszce. 
Jaki błąd wtedy popełnił? Co zrobił nie tak, że nadal żyje? Co on tu w ogóle robi? Porażka. On jest porażką. Nawet nie umie się porządnie zabić. 

Znów tutaj jest. Rozgląda się po jeżdżących w dole samochodach. Ciężarówki. Jeżdżą tu najczęściej. Piękny widok. 
Uśmiechnął się przez łzy kłębiące się w oczach. Przez ostatnie tygodnie załamywał się. Bardziej niż wcześniej. A teraz zwiał z domu. Tylko na chwilę, by móc pospacerować. Pewnie wychodzą ze skóry, ha, ha. Tak mu ich szkoda. Stał się teraz koszmarem, a nie człowiekiem. Jednym wielkim chodzącym koszmarem. 
A może teraz jest ten czas? Chyba nie... 
Od dawna czekał na odpowiedni moment, ale... może najpierw powinien to wszystko wyznać? Obwieścić tę (ha!) radosną nowinę?

I znowu. Łzy cisną mu się do oczu, nie panuje nad sobą, nad swoim ciałem, umysłem. Wybiegł z domu ot tak. Brat pobiegł za nim, ale on... nie wie gdzie go szukać. Zgubił go w mgnieniu oka. Znów stoi tutaj w tym samym miejscu po raz kolejny. Zastanawia się. Myśli. Łzy spływają po bladych policzkach. Trzyma się kurczowo barierki jak tonący brzytwy. Krzyczy.
Przechodzi przez metalowe zabezpieczenia i staje przodem do rozciągającej się przepaści. Samochody jeżdżą, ludzie nie zwracają uwagi na nastolatka stojącego za barierami mostu. 
— Dave! — słyszy swoje imię, wypowiadanie z taką czułością. Za późno, Dean. Za późno. 
Odwraca się w stronę biegnącego chłopaka, jego włosy powiewają na wietrze. Odchyla głowę do tyłu.
— Kocham cię, Dean! — puszcza metalowe bariery i rozkłada ręce jak do lotu. Spadając w dół widzi wyciągniętą dłoń brata i jego zapalczywe, płaczliwe wołanie. Zamyka oczy. Tępy ból istnieje tylko na chwilę, później wszystko znika. Ciemność. 

Otwierając oczy widzi biel. Razi go w oczy. Boli, ale tylko chwilę. Jego blada skóra tu pasuje. Białe ubranie, które ma na sobie... skrzydła, których tak pragnął. 
— Dave? — Słyszy znajomy głos. 
— Selena... — chciał powiedzieć, ale z jego gardła nie wydobył się żaden głos. 
— Nie posłuchałeś mnie. — Ton jej głosu był miękki, ale niewesoły. Aż tak nie chciała go zobaczyć? — Braciszku, dlaczego? — westchnęła. — Nie możesz mówić? Kara. Zabiłeś się. Jesteś Niemym Aniołem. 

~Akira

31.05.2017

"Non, je ne regrette rien" rozdział 4 "Wśród bieli"

Tytuł: Non, je ne regrette rien
Nazwa rozdziału: rozdział 4 "Wśród bieli"
Data publikacji: 31.05.2017



Dlaczego pomiędzy marzeniem, a szczęściem jest taka wielka przepaść?
Nana Komatsu, NANA

Okropna pogoda, tony deszczu spadające na ziemię, właściwie bez żadnego celu. Wiatr wiał całą noc, wieje cały dzień. Na ulicy jedna wielka ślizgawka. A wśród tego on. Stał tam i wpatrywał się w śnieżnobiały, czysty marmur i wyryte na nim złote słowa:
SELENA MAIA LEWIS
17.02.1993 - 02.09.2013
NA ZAWSZE W NASZYCH SERCACH

Pojedyncza łza spłynęła po jego policzku. Od dłuższego czasu już ich nie powstrzymywał. Przecież mógł ją uratować. Tylko to od pełnego roku krążyło mu po głowie. Mógł ją wtedy złapać, odciągnąć, albo przynajmniej patrzeć, gdzie jest. Nienawidził siebie za to. Nienawidził.
Stał nad jej grobem i trząsł się z zimna. Jak na wrzesień było okropnie. Zimne krople niechcianego deszczu skapywały z jego twarzy mieszając się z gorzkimi łzami, choć już ledwo miał siłę płakać. Wylał ich już tak wiele od tego czasu.
Ukląkł, po raz kolejny poprawił i tak idealnie ustawione już kwiaty, odwrócił się i odszedł. Szedł powoli w stronę domu. Nie zwracał uwagi na szalejący wiatr i płaczące chmury.
Wszedł do swojego ponurego domu. Od roku panowała tu taka atmosfera. W zasadzie można powiedzieć, że to właśnie on taką utrzymywał. Musiał szczerze powiedzieć, że rok temu wyglądał fatalnie. Teraz wygląda jeszcze gorzej. Jeśli zje cokolwiek, to może raz na pół tygodnia. Do szkoły chodził, bo musiał. Ale chodził tylko na trzy pierwsze lekcje, później się zrywał.
— Cześć Dave. — Odezwał się Rocky, jeden z jego braci, gdy wszedł do środka. Ten odburknął tylko coś niezrozumiałego i szybkim krokiem znalazł się w swoim pokoju. Rzucił się na elegancko pościelone łóżko roztrzepując ułożoną pościel i ukrył twarz w poduszce. Początkowo pojedyncze łzy zamieniły się w ich potok. Uderzał zaciśniętymi pięściami o materac i tłumił krzyki w materiale czarnego jaśka. Nie miał ochoty żyć.
Uspokoił się dopiero po kilku minutach. Coraz częściej miał takie napady złości i chęci zamordowania kogoś, albo samego siebie. Wyjątkowo dziś naprawdę miał ochotę targnięcia na swoje życie. Oddychał ciężko i zaciskał dłonie na skrawku pościeli. Wstał i szybkim krokiem podszedł do białej szafki w łazience. Wyjął niewielki, metalowy przyrząd i przyjrzał mu się uważnie. Jego ponowny płacz rozniósł się echem po niewielkim pomieszczeniu.
Usiadł na zimnych kafelkach równo ułożonych na podłodze. Długo zastanawiał się czy na pewno to zrobić. Nie mógł się bać. Nie mógł. Ona się nie bała. 
Przyłożył zimny, ostry metal do nadgarstka swojej lewej ręki. Zamknął oczy i zacisnął zęby. Poczuł lekkie ukłucie i dziwne uczucie ulgi. Otworzył powoli oczy i ujrzał spływającą po jego ręce ciemną krew. Zrobił kolejne nacięcie zaraz obok. Uśmiechnął się. Pierwszy raz od roku, szczerze się uśmiechnął.
Krew spływała ciurkiem po jego ręce lądując na kafelkach w kałuży, która już się tam tworzyła. Robił coraz więcej nacięć coraz wyżej, coraz głębiej. Z każdą chwilą miał mniej siły, by podnosić dłoń z metalową żyletką. Nie jadł od dawna, tracił dużo krwi. Powieki zaczęły mu opadać. Tracił kontrolę nad własnym ciałem.
Upadł. Usłyszał tylko dźwięk metalu uderzającego o podłoże. Ciemność pochłonęła go w całości, zanim zdążył cokolwiek zrobić.
Umieram? Wszystko jest takie ciemne... Takie nielogiczne... Czy tak wygląda śmierć? Seleno, czy tak? Odpowiedz mi. To wszystko takie bezbolesne? Takie...  miłe? Czuję, jak odlatuję...  Jesteś tam, widzę cię. Unosisz się na swoich białych skrzydłach. Och, czyli tak tutaj żyjesz. Widzę, że masz się dobrze. Zabierzesz mnie do siebie? Nie chcę już tam być. Życie tam mnie męczy. Nie chcę się męczyć. Chcę być tutaj z tobą. Razem. Podaj mi dłoń. Proszę. Zabierz mnie stamtąd, póki jeszcze jest taka szansa. Nie chcę musieć robić tego po raz kolejny. Chociaż było to miłe uczucie...
— Nie chcesz umierać, Dave.
Chcę, nawet nie wiesz jak bardzo. Będziemy tu razem, na wieki.
— Oni będą tęsknić, Dave.
Nie będą, nie kochają mnie. Zabierz mnie do siebie, błagam.
— Odpłyń, Dave. Nie chcę, byś umarł.
Otworzył oczy i szybko powstrzymał się, by nie krzyknąć. Wszystko było białe. A może jednak się nie obudził? Poruszył dłonią i próbował się podnieść. Jego głowę rozdarł okropny ból. Ale cholernie boli.
— Och, obudziłeś się — usłyszał kobiecy głos. — Pani doktor, pacjent się obudził! — zawołała gdzieś w dal. Był w szpitalu. Co tu robił?
— Och, nareszcie.— Leżąc na śnieżnobiałej pościeli wpatrywał się wprost w brązowe oczy stojącej nad nim, na oko niewysokiej kobiety. — Czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś?
Dlaczego? Dobre pytanie. Przecież jeszcze pięć minut temu był... O kurde.
— No, ja chyba... Nie — tutaj można chyba tylko zaprzeczyć. Podparł się rękami i próbował podnieść się do siadu, jednak prawie natychmiast na swoich barkach poczuł dłonie lekarki, które pchnęły go lekko z powrotem na poduszkę.
— Nie, nie wolno ci jeszcze siadać.
Dave szczerze nienawidził szpitali, w zasadzie sam nie wiedział dlaczego. Osobiście wylądował w nim po raz pierwszy w swoim życiu. Zawsze tylko odwiedzał kogoś z rodziny. A robił to z wielką niechęcią.
— Wszystko wydaje się być w porządku. Nie długo przyjdzie do ciebie psycholog. — Po co? — Och, i twoja rodzina czeka na zewnątrz. Niestety nie wszyscy mogą wejść... Kogo chciałbyś zobaczyć najpierw?
A kto powiedział, że kogokolwiek chciałbym?
— Dean... — westchnął na wspomnienie swojego brata. Co on sobie teraz o nim myśli? — Dean, mój brat, Dean. — dodał szybko, widząc dziwny wyraz twarzy lekarki. Kiwnęła głową i wyszła z sali. Dave bał się spotkania ze swoim bratem, po tym wszystkim, co zrobił. Jednak po głębszym zastanowieniu musiał stwierdzić, że nie żałował swojego czynu.
— Dave! — brat w mgnieniu oka podbiegł go łóżka u chwycił brata w objęcia. — Dave... Dave... Nigdy więcej nie rób takich rzeczy, zrozumiałeś? Nigdy więcej! — z jego oczu popłynęły łzy. Z oczu Deana. Chłopaka, który nie płakał nawet na pogrzebie własnej siostry.
— Dean...
— Cicho. Masz mnie teraz posłuchać. Nigdy, ale to nigdy nie zrobisz już takiej rzeczy. Nigdy nie będziesz próbował się zabić, rozumiesz? Nigdy — Nigdy. Słowa te, powtarzane niczym mantra, szalały echem w głowie Dave'a. Nigdy. Nie złożę ci tej obietnic. Nie mogę. Nie obiecam ci, że już nigdy w życiu nie targnę na swoje życie, Dean. Przepraszam.
— Przepraszam, Dean.
Wbrew wszystkiemu, Dave nie był wzruszony zachowaniem brata. Wręcz było mu to obojętne. Sam nie wiedział czemu. Może temu, że okropnie żałował, iż nie umarł. Przecież to było takie miłe. Tak ogromnie przyjemne uczucie go wtedy rozpalało. I zobaczył Selenę. To był moment, który bolał najbardziej. Widzieć znów osobę, którą się zabiło.
Dean odkleił się wreszcie od brata i przetarł oczy dłońmi. Starał się uśmiechnąć, ale Dave widział, że było mu ciężko.
— Rodzice chcą cię zobaczyć. — ale ja nie chcę — Zawołać ich?
— Tak... — Nie — Możesz zawołać — Nie wołaj, błagam...
Dean uśmiechnął się znacząco i odwrócił się w stronę drzwi. Dave niezadowolony ułożył głowę na  miękkiej poduszce wyczekując na rodziców, którzy po chwili wpadli do środka zachowując się dokładnie tak, jak jego starszy brat.
— Zaraz, co tu się dzieje?! Przecież mówiłam, że może wejść tylko jedna osoba! — pielęgniarka najwidoczniej wpadła w szał widząc aż dwie osoby przy łóżku chorego. Nikt nie wiedział nigdy, dlaczego one były takie denerwujące. Może mają za mało krzeseł? Kto to wie.

~Akira

24.05.2017

"Non, je ne regrette rien" rozdział 3.5 "Na skraju rozpaczy"

Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Nazwa rozdziału: rozdział 3.5 "Na skraju rozpaczy"
Data publikacji: 24.05.2017

Tyle razy musiała upaść,
by potem powstać.
Tyle razy znosić cierpienie,
by zyskać ukojenie.
Tyle razy płakać,
by móc się śmiać.
By móc razem z powiewami wiatru gnać.
Teraz idzie, z nosem w niebie,
dumna z siebie,
Idzie i spogląda na nich,
na tych wszystkich, którzy upadli,
lecz już nie powstali.

Jestem egoistą. Cholernym egoistą.
Wszystkie wydarzenia z kilku poprzednich dni są moją winą. Zajęty własnym życiem nie zauważałem problemów innych.  Żyłem tylko tym, co działo się mnie. Problemy mojej osoby przysłoniły mi umysł, zamknęły dostęp do całego świata. Żyłem w ciągłej ciemności, nie mogąc włączyć kojącego światła w moim duchu.
Cały bałagan mojego życia spowodowany jedną osobą, stał się problemem tragicznym w skutkach. Nie byłem w stanie dostrzec ludzkiego cierpienia. Zastanawiam się, czy aby na pewno to dobrze, że żyję. Czy nie powinienem wtedy zginąć. Zamiast niej. Zamiast kogokolwiek.
Mam wrażenie, jakby wszystkie moje problemy stłoczyły się w jeden, który miał mnie zabić, ale zabrakło mu tylko grama siły, by tego dokonać i pozostawił mnie w takim stanie. W stanie wykończenia. Moje nerwy nie wytrzymują, budzą się wszystkie inne psychiczne choroby, które nie miały zostać odkryte. Czuję, jak pewna mała cząstka mojej duszy, która pozostała nietknięta, woła teraz o nieuniknioną pomoc.
Moja psychika wysiada. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Mam wrażenie, że tak jedyna część mnie, która jeszcze pozostała, wypala się. Zanika w moim ciele. Kurczy się do minimalnych rozmiarów, by w końcu opaść na dno.
Teraz żyję tylko dzięki dwóch rzeczom. Małej, białej tabletce. Utrzymuje mnie. Daje mi siłę, by wykonać krok. By przy nim nie upaść.
Drugą jesteś ty. Spoglądając w twoje oczy nie widzę współczucia. Nie widzę nienawiści. Nie widzę oskarżenia. Twoje oczy są tak samo puste, jak moje. Tak samo zimne. Tak bardzo potrzebujące wsparcia. Nie są w stanie zapłonąć, wydać jakiegoś znaku życia.
Twoje oczy takie, jak moje, lecz o wiele piękniejsze.
Zimne, puste.
R O Z P A L M Y  W  N I C H  O G I E Ń

~Akira

17.05.2017

"Non, je ne regrette rien" rozdział 3 "Fatalne skutki"

Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Nazwa i numer rozdziału: rozdział 3 "Fatalne skutki"
Data aktualnej publikacji: 17.05.2017

Czuję się, jakby coś przebiło mi serce.
Nie, nie strzała Amora.
To strzała cierpienia, bólu, nienawiści!
Rozrywa moje serce na strzępy, 
ale nie składa z powrotem
do całości. 

Jeszcze kilka lat temu była normalną dziewczyną. Śmiała się i bawiła razem z innymi. Potrafiła rozgrzać każdą imprezę; nie brakowało jej przyjaciół. Jej dobra energia świetnie wpływała na otoczenie, każdy ją za to uwielbiał. Potrafiła przynieść szczęście nawet najbardziej nieszczęśliwej osobie.
Potem zaczęła tracić siły. Dobra energia wyfrunęła, jej życie się zmieniało. Załamywała się dzień po dniu. Traciła energię, siły, przyjaciół. Nie pomagała ludziom, jak wcześniej. Sama potrzebowała pomocy. Z każdym dniem, z każdą chwilą wszystko zabijało ją od środka.
Z pomocą przyszli jej bracia, cała jej rodzina. Zebrała się, starała uśmiechać dla nich. Starali się ją uratować, lub może tylko to, co z niej zostało. Choć w pewnym stopniu przywrócili jej normalnym stan, nigdy nie była już taka, jak wcześniej. Jej oczy zdawały się być puste, lodowate spojrzenie straszyło żywe istoty. Bali się jej rówieśnicy, bali się starsi, małe dzieci uciekały w popłochu. Głos hipnotyzował, jej postawa przerażała. Nie mogła wrócić do normalności.

Wpadające do pokoju promienie porannego, jasnego słońca zaczęły budzić Dave'a ze snu. Przeciągnął się leniwie i po popatrzeniu na zegarek zerwał z łóżka wparowując do niewielkiej łazienki. Obmył twarz zimną wodą stwierdzając, że wygląda strasznie. Ubrał się i wymknął po cichu z domu nie jedząc śniadania.
Wyszedł chyba jednak odrobinę zbyt szybko. Spacerował powoli, jednak i tak był przed klasą pół godziny za wcześnie. Wyszedł na korytarz prowadzący do sali dwieście trzy, gdzie miał mieć biologię. Przed klasą zobaczył tylko jedną samotną osobę siedzącą ze spuszczoną głową. Blondyn wlepiał wzrok w szklany ekran o wiele za dużej komórki. Dave zatrzymał się natychmiastowo mając nadzieję, że James go nie zobaczył. Miał zamiar wycofać się i przyjść, gdy będzie tam więcej osób. Odwrócił się tam, skąd dopiero co przyszedł.
— Cześć. — przywitał go miły głos. Dave zacisnął zęby i zwrócił się z powrotem w stronę głosu. Głowa Jamesa była zwrócona w jego stronę, on sam uśmiechał się. — Dlaczego jesteś tak wcześnie?
— Dokładnie o to samo mógłbym zapytać ciebie. — Orzekł Dave i ruszył w stronę Ross'a. Wiedział, że nie warto się już ukrywać. Nadal nie doszedł do tego, skąd zna owego blondyna. Musiał go kiedyś spotkać. Jego twarz wydawała się mu bardzo znajoma. James zaśmiał się.
— Rozumiem. – A ja nie. — Co u ciebie? Wczoraj niewiele się odzywałeś. Przepraszam, ale nie bardzo pamiętam, jak się nazywasz... — Ja pamiętam twoje imię, aż za bardzo. Tylko szkoda, że nie wiem skąd cię znam.
— Dave Lewis. Nazywasz się James Ross, czy tak? — No pewnie, po co pytam? Nie zapomniałbym przecież.
— Owszem — zaśmiał się. — Zapamiętałeś.
Dave próbował się uśmiechnąć, jednak zdawał sobie sprawę, że wyszedł z tego grymas. Usiadł na ławce naprzeciwko James'a i czekał, by przyszedł ktoś inny. Nie chciał siedzieć z nim sam na sam.
Zdawał sobie sprawę, ze dzisiejszy dzień będzie wyczerpujący, ale nie wiedział, że aż tak bardzo. Pani od biologii okazała się być bardzo niemiłą osobą i porozdzielała ich na pary, w których mają siedzieć na jej lekcjach. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Dave musiał siedzieć ze znanym mu skądś blondynem.
— O, jak miło. Siedzimy razem! — Tak, genialnie. Nie możesz się rozchorować? Tak na pół roku, później ja to zrobię.
Nauczyciel matematyki był chyba jedynym, którego polubił Dave. Już na pierwszej lekcji zaczął opowiadać kawały i żartować z uczniów, którzy przepadli i siedzieli teraz z nimi w klasie już któryś rok z rzędu.
Gdy szedł do domu, po raz kolejny zaniepokoiła go cisza, która panowała przy domu pana Bustera. Może faktycznie coś mu się stało? A może wreszcie pojął, że nie powinien się tak wydzierać na każdego. Albo walnął na zawał, to też jest możliwe.
Wszedł do środka zamykając za sobą drzwi. Rodzice byli już w domu, bo panował w nim gwar.
— Cześć. — odezwał się jako pierwszy.
— Witaj Dave. Muszę cię poprosić, byś poszedł do sklepu, bo nie zdążyłam zrobić zakupów.
— Jasne, nie ma sprawy — Nie musi tu siedzieć, jaka ulga. — Odłożę tylko torbę i pójdę.
— Dobrze, zabierz ze sobą Selenę. Niech się troszkę przewietrzy. Dawno nigdzie nie wychodziła. — Orzekła mama podając mu pieniądze. Uśmiechnął się na znak zgody i zaczął wspinać się po schodach.
Kochał swoją siostrę. To on najbardziej starał się jej pomóc, kiedy traciła chęci do życia. Bał się o nią wtedy niezmiernie.

Wyszedł razem z siostrą na zewnątrz. Ciepły wiaterek spowił ich blade twarze. Ich blada zawsze cera była znakiem, że na pewno byli rodzeństwem. Na początku nie rozmawiali. Zawsze obojgu przychodziło to z trudem. Woleli po prostu swoje towarzystwo, niż jakiekolwiek rozmowy.
Wyszli na centralny plac. Mogli przebierać między sklepami, jednak zawsze chodzili do tego samego. Było już dość późno. Słońce zaczęło już zachodzić za horyzontem. Po zrobionych zakupach szli spacerkiem do domu, nie śpiesząc się nigdzie.
— Dave — odezwała się nagle Selena. Ten popatrzył na nią zdziwiony — Ktoś się na mnie patrzy. — Zatrzymała się nagle w miejscu. Dave zerknął do tyłu i zauważył czterech chłopaków wskazujących sobie Selenę palcami. Gwizdali na nią, jakby była psem. Zboczeńce. I do tego niewychowane.
— Nie przejmuj się i chodź. Nic ci nie zrobią. — Póki ja tu jestem, na pewno.
— Dobrze. Wierzę ci. — Serce Dave'a zabiło szybciej. Zaufała mu.
Szli dalej nie przejmując się gwizdaniami i nawoływaniami ze strony dzieci ulicy. Choć Dave'a zaczęło już denerwować ich zachowanie. Brak kultury na tym świecie, przerażał go. Oślepiły go nagłe światła pojazdu jadącego z naprzeciwka. Kierowca najwidoczniej nad nim nie panował. Uderzył w lampę tuż obok nich, a samochód wyleciał w powietrze. Gdzie jest jego siostra?
— Selena, uważaj!
Nie zdążył ująć wyciągniętej w jego stronę dłoni. Ujrzał tylko jej bladą twarz i przerażone spojrzenie, gdy kilkutonowy samochód spadł prosto na nią, zakańczając wszystko ogromnym hukiem.

~Akira

10.05.2017

"Non, je ne regrette rien" rozdział 2 "Początki tego złego"

Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Nazwa i numer rozdziału: rozdział 2 "Początki tego złego"
Data aktualnej publikacji: 10.05.2017


Nie można czegoś zyskać, niczego nie tracąc.
Edward Elric, Fullmetal Alchemist

Stał i wpatrywał się w swoich nowych klasowych kolegów. Jego pierwsze spojrzenie padło na wysokiego blondyna, mniej więcej wzrostu Dave'a, który to swoimi błękitnymi oczami przenikliwie się w niego wpatrywał. Miał wrażenie, jakby kiedyś już go spotkał. Ten smutny wzrok przypominał mu, że nie było to szczęśliwe spotkanie. Podszedł odrobinę bliżej, by móc przyjrzeć się dokładnie nowym znajomym.

Większość z nich już się znała, co było bardzo dobrze widać, choćby po ich zachowaniu w stosunku do siebie. Żaden ze zgromadzonych nie zwrócił choćby krzty uwagi na nowo przybyłego, co mu na swój sposób odpowiadało. Nigdy nie lubił być w centrum uwagi. Podszedł powoli do grupy.
— Cześć — przywitał się starając się zrobić dobre pierwsze wrażenie. Wszystkie pary oczu zwróciły się w stronę Dave'a, który speszony takim obiegiem spraw odwrócił głowę. Usłyszał tylko ciche pomruki, gdy otrzymywał odpowiedzi na swoje przywitanie. Czuł, jak wzroki wszystkich przeszywają go na wylot, niczym rentgen. Matko Boska.

Usiadł na wolnej ławce obok owego znajomego mu człowieka. Ten wpatrywał się w niego, co zaczynało już powoli denerwować Dave'a. Na końcu korytarza ujrzał swoją wychowawczynię i ucieszył się w duchu. Jednak wstrząs, jaki go ogarnął po zobaczeniu jej twarzy był niewyobrażalny. Tylko nie to. Tylko nie ona. NIE ONA. Ale nie było wątpliwości, prosto w ich stronę z ponurą miną zmierzała pani Collins. Do niej, podobnie jak do dyrektorki żywił wiele znaczące uczucie nienawiści. To ona, gdy po raz pierwszy zobaczyła go w wakacje, nakrzyczała na niego, z nieznanego mu powodu. To będą ciężkie lata.

Spojrzała na niego i skrzywiła się. On, nie pozostając jej dłużny, odpłacił się tym samym. Chamstwo za chamstwo, szacunek za szacunek.

Weszli do niewielkiej sali od razu dopadając ławek z tyłu klasy. Dave zajął ostatnią z brzegu, od strony okna, siedząc oczywiście samotnie.
— Witajcie. — Jej oschły głos mógł przyprawić o dreszcze – Od dzisiejszego dnia, to ja zostałam waszą wychowawczynią oraz jednocześnie nauczycielką chemii. Sala dwieście osiem jest od dziś waszą salą, o którą macie dbać...

Godzinę później Dave zmierzał już powolnym krokiem do domu. Wiedział, że będą to długie i nieprzyjemne lata. Nie został tutaj zaakceptowany. Nadal jednak tkwiła mu w głowie postać niejakiego blondyna, Jamesa Ross'a. Nazwisko to nie mówiło mu zbyt wiele, jednak wiedział, że gdzieś już go spotkał.

Gdy przechodził obok bramki pana Bustera spostrzegł, że było dziwnie cicho już od kilku dni. Czyżby coś mu się stało?
Wszedł cicho do domu starannie zamykając za sobą dębowe drzwi. Usłyszał ciche śmiechy swojego rodzeństwa. Wszedł do środka mijając kolejne drzwi.
— Cześć — przywitał się. W odpowiedzi uzyskał kilka podobnych słów.
— Jak było w szkole?
Opadł bezwładnie na kanapę i westchnął. Mimo, że tak źle czuł się po tym dniu, te wzroki innych wskazujące na jego odmienność, wszystkie szyderstwa za plecami, mimo, że nie miał teraz na nic ochoty, uśmiechnął się. Był wśród swoich. I to go tak radowało, dodawało chęci życia.
— Och, głupie pytanie. Jak mogło być w szkole?
— Aż tak źle?
— Gorzej — westchnął i ułożył głowę na małej poduszce — mam wrażenie, że nikt mnie tam nie lubi.
— To tylko twoje głupie wyobrażenia. Gdy szedłeś do gimnazjum mówiłeś to samo, a jednak... – zaczął Dean. Zawsze, jako najstarszy dodawał mu otuchy i pomagał w osiąganiu celów. Robił po prostu to, czego nie robili jego rodzice.
— To nie to samo, Dean. To było gimnazjum... Inny świat. Zresztą widzisz, jak bardzo zmieniłem się od tego czasu.
— Nie znają cię...
— Dlatego oceniają. Po wyglądzie. – wyciągnął się na całą szerokość kanapy, układając nogi na udach jednego ze swoich braci. Zamknął oczy i pogrążył się w smętnych myślach.
Dzisiejszy dzień był koszmarem, nie mógł zaprzeczyć. Bał się iść jutro do szkoły, bał się zwyzywania na samym wejściu. Wiedział, że pewnie każdy osądził go po wyglądzie, przez co nie został polubiony.

Dave był bardzo wyczulony na punkcie oceniania osób po wyglądzie. Jako wrażliwy, zagubiony dzieciak, jakim rzecz jasna był, zawsze bardzo bał się takich ocen. Nie lubił być obmawiany za swoimi plecami ani poniżany, dlatego osoby, które tak robiły starał się uważać za nic niewarte karykatury człowieka, jak nakazał mu brat.

Ciemnym wieczorem Dave siedział na swoim łóżku. Pierwszy raz od wielu miesięcy nie poszedł na spacer, a robił to zwykle nawet w zimę. Pomagało mu się to odstresować. Jednak, nie tym razem. Nie miał ochoty, by wyjść, udać się gdzieś, choćby do lasu, swojego ulubionego miejsca, gdzie często przebywał. Martwił się jutrzejszym dniem, tym, co może go tam spotkać. Skrzywił się na samą myśl o przebywaniu w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których od teraz miał nazywać swoimi kolegami.
Usadowił się wygodnie na poduszce włączając laptop. Rzadko na nim przesiadywał, wolał nie psuć sobie wzroku przed szklanym ekranem komputera. Opierał się o miękką poduszkę ze sprzętem położonym na kolanach. Wchodził na dawno nieodwiedzane portale i fora, które na jakiś czas zostały przez niego zapomniane. Błąkał się po internecie, niczym zagubiony baranek. Ostatnimi czasy prawie w ogóle nie miał ani ochoty ani czasu, by zaglądać na te strony. Przeglądał profile dawnych znajomych zauważając, że nie tylko on się zmienił.

Leżał w błogiej ciszy na wygodnej pościeli starając się nie myśleć o niczym. Wbrew pozorom było to bardzo trudne. Jego spokój przerwał cichy odgłos pukania do drzwi.
— Proszę — westchnął zrezygnowany, choć miał ochotę nikogo nie wpuszczać — Ach, to ty.
— Miłe powitanie — odrzekł Dean i usiadł na krawędzi łóżka. — Jedziemy do centrum. Może się z nami przejedziesz?
— Tak późno? — Uniósł się na poduszkach i poprawił włosy.
— Tak. Nie mamy co robić, więc czemu by się nie przejechać? Ty też mógłbyś ruszyć tyłek i z nami pojechać. Skończy się tym, że wrośniesz w to łóżko.
— Daj mi spokój.
— Dave, ja rozumiem. Nowa szkoła, nowi ludzie, ale nie możesz się tak załamywać. Posłuchaj starszego brata. A teraz mi powiedz, ładna jest?
— Co? — Dave, jak na wznak skierował wzrok w stronę brata mając nadzieję, że się przesłyszał.
— No przecież wiem, że chodzi o dziewczynę, tak? — Dean uśmiechnął się zadziornie i szturchną go łokciem. Jego brat przewrócił oczami.
— Ciało wyrosło, a mózg pozostał w miejscu — westchnął, a jego twarz coraz bardziej przybierała barwę buraczaną. — Nie, nie chodzi o dziewczynę, Dean.
— Więc o co? — dopytywał wciąż starszy. Dave wpatrywał się prosto w jego czekoladowe tęczówki. Podwinął nogi pod brodę i spuści wzrok.
— Przecież mówię, że o nic... Naprawdę tak trudno to zrozumieć, Dean? Jedźcie beze mnie, nie mam ochoty na nocne przejażdżki. Poza tym jutro mam szkołę. Nie mam ochoty podpaść wychowawczyni.
— Jakiś ty pilny...
— Idź już. — powiedział ostrym tonem Dave. Chyba trochę zbyt ostrym, bo Dean spojrzał na niego ze zdziwieniem i wstał z łóżka kierując się do drzwi.
— Jak chcesz. Ale jeśli będziesz miał jakiś problem, pamiętaj, zawsze możesz do mnie przyjść.
Wyszedł zamykając za sobą delikatnie drzwi i pozostawiając Dave'a w towarzystwie jego pokręconych myśli. Rozłożył się na łóżku patrząc tępo w brązowe panele na suficie. Nie czuł się zbyt dobrze, nie był w stanie powiedzieć, co się z nim w tej chwili działo. Powstrzymując się od rozpłakania się z niewiadomego nikomu powodu, przykrył się kołdrą i pozwolił objąć się ramionami Morfeusza. 

~Akira

3.05.2017

''Non, je ne regrette rien" rozdział 1 "Pierwszy dzień nowego życia"

Tytuł: ''Non, je ne regrette rien"
Numer i nazwa rozdziału: rozdział 1 "Pierwszy dzień nowego życia"
Data aktualnej publikacji: 03.05.2017

Rozejrzyj się, znajdziesz mnóstwo ludzi, bez których ten świat byłby lepszy.
Light Yagami (Kira) Death Note

Obudził się słysząc cichy szelest w swoim pokoju. Otworzył zaspane oczy i podniósł się do siadu, przecierając zmęczone powieki. Rozejrzał się po pokoju i dostrzegł, że przy oknie, wpuszczającym do pokoju strumienie jasnego ciepłego światła stał jego brat.
—  Jak tutaj wszedłeś? — zapytał zdziwiony usilnie starając przypomnieć sobie, czy aby na pewno zamknął drzwi na klucz.
—  Mama miała dodatkowy klucz — powiedział starszy z uśmiechem przyklejonym do ust.
—  Dlaczego?
—  Skąd mam wiedzieć? Może na wszelki wypadek, gdybyś znów zamknął się w pokoju i nie umiał wyjść... – przerwał wypowiedź głośnym śmiechem.
—  To było tylko raz! — burknął brunet. — I miałem wtedy dziesięć lat!
Po chwili jednak i on pogrążył się w gromkim śmiechu. Uwielbiał śmiać się ze swoimi braćmi; w zasadzie często tylko z nimi robił to szczerze i z własnej woli. Jednak zawsze czuł jakieś podobieństwo między nim, a Deanem, najstarszym z braci, który w tej chwili wlepiał w niego swoje błękitne tęczówki. Czuł jakąś dziwną niezrozumiałą więź miedzy nimi. 
— Wstawaj i chodź na śniadanie. — Zagadnął z uśmiechem powstrzymując zalegającą od kilkunastu sekund ciszę. Dave oderwał zaspany wciąż wzrok od błyszczących w świetle porannego słońca pięknych oczu Dean'a i uśmiechnął się lekko.
— Która jest godzina?
— Za pięć dziewiąta...
— Co?! Dlaczego nie obudziłeś mnie wcześniej? Spóźnię się na rozpoczęcie! Z czego się śmiejesz? — dodał po chwili, gdy zobaczył szeroki uśmiech na twarzy brata. Ten zaczął zwijać się ze śmiechu próbując złapać oddech.
— Żartowałem. — Wydusił po chwili.
— Jesteś głupi. — Mruknął Dave i sturlał się z łóżka przeklinając własną głupotę. Mógł się tego spodziewać po Deanie, jednym z największych dowcipnisiów. Niekiedy trudno było uwierzyć, że miał on już dwadzieścia cztery lata. Czyli już spokojnie mógł popijać sobie alkohol.
Zebrał potrzebne rzeczy i wmaszerował do łazienki zamykając drzwi na klucz. Co jak co, ale nie chciał, aby tym razem ktoś wbił mu do środka, gdy ten będzie brał prysznic.

Zrzucił ubrania na podłogę i wszedł pod prysznic. Uwielbiał to. Woda zalewała nie tylko jego ciało, ale i jego myśli. Może wydawało się to dziwne, ale czuł pewną więź z wodą. Jakby byli jednością. Miał tak od dziecka, w zasadzie odkąd pamiętał. Zawsze, gdy był mały uwielbiał skakać po kałużach, wskakiwać do basenu, czy do rzeki.

Po odświeżeniu się wyszedł spod prysznica owinięty starannie ręcznikiem. Założył ubrania przygotowane dzień wcześniej. Nie lubił pośpiechu, zwykle przygotowywał wszystko wieczorem.
Dziś właśnie był pierwszy dzień w jego nowej szkole. Bał się, że nie zaakceptują go takim, jakim jest, choć w zasadzie sam nie wiedział dlaczego. Co prawda od końca gimnazjum, czyli od roku zeszłego, zaczął ubierać się inaczej, przekłuł wargę z lewej strony i uszy z obu stron, jednakże jego charakter pozostał nietknięty.

Założył czarną torbę na ramię i zszedł po schodach na dolne piętro, gdzie spotkał całą swoją rodzinę.
— Dave! No nareszcie zszedłeś! Spóźnisz się, siadaj i jedz.
— Spokojnie mamo. Nie spóźnię się. I nie jestem głodny, więc jeśli pozwolisz, zabiorę tylko jabłko na drogę. —zwrócił się do blondynki. Jego matka była przysadzistą, niewysoką kobietą o brązowych oczach. Dave nie odziedziczył po niej żadnej cechy, prócz bladej cery.
— Bardzo mało jesz... Czy...
— Nic mi nie jest, mamo. Spokojnie. Idę, bo inaczej naprawdę się spóźnię. 
Wyszedł z pomieszczenia na schody przed domem. Można powiedzieć, że przed chwilą okłamał wszystkich w tym siebie. Nic mi nie jest, mamo. Nie do końca...

Dave był osobą, która nie lubiła zwierzać się ze swoich problemów, nawet rodzinie. To, że tak naprawdę od kilku miesięcy jadł coraz mniej, a praktycznie cały jego obiad zjadał zwykle pies, było jego tajemnicą. Nie chciał przyznać się, że z każdym dniem traci na wadze. Co miał poradzić, skoro nie miał nigdy ochoty na jedzenie. W tej chwili przy wzroście metra dziewięćdziesiąt ważył pięćdziesiąt kilogramów, a była to waga drastyczna, jak już zdążył przeczytać w internecie. Nie rozumiał, jak jego rodzina może tego nie widzieć, gdy on sam zaczął rozpoznawać, że bardzo mocno chudnie, ale było mu to na rękę. Przecież w końcu nie chciał, by się dowiedzieli. Gdyby tak się stało, resztę życia spędziłby wlokąc się po lekarzach i psychologach czy Bóg wie, gdzie jeszcze.

Wyszedł przez metalową bramkę starannie zamykając ją za sobą. Rozejrzał się, czy pan Buster nie podgląda w tej chwili przez okno, bo zwykle w takich momentach z ust starszego usłyszeć można było sporo niezbyt miłych epitetów, jak to Dave nie wygląda i jakim to złym chuliganem nie jest.
Jedną zaletą nowej szkoły było to, że znajdowała się ona o wiele bliżej od domu Dave'a niż poprzednia. Tam zmuszony był do jeżdżenia szkolnym autobusem lub ewentualnie samochodem z rodzicami. W tej chwili mógł dotrzeć tam pieszo.

Martwił się jednak tym pierwszym dniem, ze względu na to, że nikt z jego dawnych znajomych nie był w tej samej szkole, co on. Większość pierwszych klas w nowej szkole już zapewne się znała, chodzili razem przecież do gimnazjum. Miał jednak nadzieję, że szybko znajdzie sobie nowe towarzystwo, choćby po to, by nie musieć samemu siedzieć w ostatniej ławce.

Zwichrzył dłonią włosy i wpatrzył się w błękitne poranne niebo. Na dojście do szkoły miał stosunkowo dużo czasu, więc szedł wolnym spacerkiem nie zważając na pędzący do przodu czas.  Po paru minutach dostrzegł zarys budynku jego nowej szkoły. Odetchnął głęboko i podążył w jego stronę. Przed szkołą nie było ani jednej żywej duszy. Zapewne wszyscy, którzy do tej pory dotarli, byli już na sali.

Dave otworzył niepewnie drzwi i wszedł do środka. Był tutaj tylko raz, gdy składał papiery do szkoły. W wakacje nikogo tu nie było, oprócz sekretarki i kilku nauczycieli zmagającymi się z układaniem planu zajęć dla uczniów. Wtedy tak dziwnie się na niego patrzyli, jakby był jakimś odmieńcem.

Wszedł na schody mijając sprzątaczkę.
— Dzień dobry — rzucił. Ta jednak tylko odburknęła mu niezrozumiale i przeszyła go wzrokiem. Wyglądała na taką, która nie przepada za dziećmi.
— Przepraszam! — zagadnął jednak, gdy ta zeszła już z ostatniego schodka.
— Tak? – warknęła, odwracając się z gniewną miną. 
— Mogłaby mi pani pomóc? Nie wiem, gdzie jest sala gimnastyczna...
— Prosto i na lewo. Później już trafisz. — odwróciła się i odeszła. Dave stał przez chwilę wpatrzony w miejsce, w którym zniknęła. Wzruszył jednak ramionami i postanowił znaleźć salę gimnastyczną, na której to miało być prowadzone rozpoczęcie roku szkolnego.

Kolejna ze sprzątaczek pokierowała go na salę, gdzie znajdowały się pierwsze klasy. Nie miał pojęcia, która była jego. Nie zdążył jeszcze sprawdzić listy, ani dowiedzieć się w jakiej jest klasie. Przeszedł przez szerokie drzwi, a do jego uszu dobiegł okropny gwar. Klasa, która przygotowywała występ na rozpoczęcie roku robiła ostatnie próby, starsi uczniowie witali się z przyjaciółmi po długiej przerwie, a dziewczyny zawzięcie plotkowały o Bóg wie czym.

Dave przedostał się do drewnianej ławki starając się pozostać niezauważonym. Usiadł i wpatrywał się w zegar. Jeszcze pięć minut do rozpoczęcia. Westchnął. Miał wrażenie, że każda para oczu jest w niego wlepiona. Można powiedzieć, że prawie tak było. Jeszcze nigdy nie było tu pierwszoroczniaka, który tak by wyglądał. Korzystając z faktu, że nikt go nie słychy zaczął nucić pod nosem jedną ze swoich ulubionych piosenek.

Do sali gimnastycznej wkroczyła dyrektorka. Dave skrzywił się na jej widok. No tak, nie miał z nią najlepszych wspomnień. Ich znajomość, czy raczej wrogość zaczęła się, gdy przyszedł do tej szkoły składać papiery. Patrzyła na niego wtedy z oburzeniem w oczach, jakby nie chciała, żeby ktoś taki jak on chodził do jej szkoły.

Pani Nicholson, czyli dyrektorka szkoły była przysadzistą, niewysoką kobietą. Miała krótko przystrzyżone blond włosy i mocno brązowe oczy. Ubrana w zielony poliestrowy komplecik wyglądała niczym ropucha.

Stanęła na środku sali i przystawiła mikrofon do ust próbując przywołać uczniów do porządku. Na niewiele jej się to zdało. Rozległ się jeszcze większy hałas szurania ławek, piszczenia butów i  podniesionych głosów zdenerwowanych nauczycieli. Dave westchnął i podparł dłonie na podbródku. Szkoła dla debili, pomyślał. Nigdy nie był nieuprzejmy wobec pracowników swojej dawnej szkoły, zawsze starał się im zbytnio nie podpadać.

— Witam wszystkich uczniów, nauczycieli oraz pracowników obsługi — rozpoczęła swoją przemowę dyrektorka. — Witam na rozpoczęciu nowego roku szkolnego nowych uczniów, jak i starych znajomych. Mam nadzieję, że ten rok będzie dla nas wszystkich szczęśliwym...
Po zanudzającej przemowie dyrektorki szkoły, na scenie pojawiła się klasa, która przedstawić miała scenkę, mającą rozpocząć nowy rok szkolny.

Ile można? Tyłek mnie boli... Tak idiotycznego rozpoczęcia roku jeszcze nigdy nie widziałem... Może to naprawdę jest szkoła dla debili? Naprawdę jestem aż ta ograniczony umysłowo, żeby posyłać mnie tutaj? O ironio...

Wstał z drewnianej ławki próbując przedostać się do otwartych szeroko drzwi. Bite dwie godziny siedział w jednym miejscu nie mogąc poruszać nogami. Gdy wstał miał pewne trudności by podjąć jakiekolwiek kroki.

Cała ludzka zawartość sali nagle próbowała wydostać się na zewnątrz, a nagłość ta sprawiała powstawanie nowych konfliktów i sprzeczek. Spokojnie można było wysłyszeć kilka niezbyt przyjemnych epitetów. Dave wyszedł, jako jeden z ostatnich i skierował się na górne piętro, na które prowadziły niewysokie schody. Przed oczami ujrzał szklaną gablotę. Podszedł do niej szybko, by sprawdzić do której należy klasy. Wbrew temu, że właściwie każdy pierwszoroczniak powinien teraz przy niej stać, tablica nie była oblegana.
— Pierwsza... Sala dwieście osiem... Chemiczna... — odczytywał kolejno zapisane na liście słowa. Jego wychowawczyni była chemiczką. Cudnie, najgorszy przedmiot, jaki może być.
Stanął w miejscu i zaczął rozglądać się po zaludnionym korytarzu.
— Przepraszam! — zagadnął do przechodzącej obok niego dziewczyny — Wiesz może, gdzie jest sala dwieście osiem?
— Na górze... Jak wyjdziesz ze schodów, to prosto i w prawo. Później już trafisz.
— Dzięku... — Zniknęła. Jakim cudem i dlaczego, tak szybko uciekła? Nie zdążył jej nawet podziękować.
Ruszył wyznaczoną przez dziewczynę trasą, wspinając się raz po raz, po betonowych schodach. Prosto... W prawo... Och, czyli to jest jego klasa.

~Akira

30.04.2017

"Prześwit" Rozdział 9 "Lód topi ogień"

Tytuł: ''Prześwit" rozdział 9 ''Lód topi ogień"
Data wydania: 30.04.2017
Fandom: Fairy Tail

— Ha ha, frajerze, nie złapiesz mnie! — wołał mały chłopiec dysząc. Różowe włosy połyskiwały w zachodzącym słońcu, a założony na szyi szalik łopotał pod wpływem lekkiego wiatru. 
— Jeszcze zobaczymy! — odkrzyknął drugi, czarnowłosy, nieco wyższy i przy okazji półnagi. Przyspieszył nieco i wyciągnął dłonie, by móc dosięgnąć rąbka koszulki kolegi. Pociągnął za kołnierzyk i obaj polecieli do tyłu. Mimo, że bolało, obaj się zaśmiali. 
— Masz przerąbane. 
— Ty też. 
— Zginiesz. 
Czarnowłosy w odpowiedzi tylko się zaśmiał. 

Cały świat jakby nagle się zatrzymał. 
Jakby dostał zawału i jego serce, najważniejsza część, przestała bić. 
Odgłosy walki w jego głowie zanikły. 
Nie słyszał nic, poza swoim własnym, zduszonym, aczkolwiek przeraźliwym krzykiem. 
Poczuł, jakby coś ciężkiego uderzyło go w twarz... nie, nie w twarz. W serce. I rozerwało je na drobne kawałeczki. Na części, które już nigdy nie zostaną połączone w jedną, spójną całość. 
Przecież to nie może tak się skończyć. 
— GRAY! 

Czarnowłosy osunął się na ziemię. Krew wyciekająca z jego rany tworzyła bordową kałużę wokół jego bladego ciała. A obok stała Ona. Mimo bolącego nadal boku uśmiech nie schodził jej z twarzy. Trzymała w dłoni ów miecz, którym zadała ostateczny cios. 
Jak to możliwe, by to człowiek był wyrocznią dla innych ludzi?

Przerażającą ciszę, która zdawała się trwać kilka godzin przerwał donośny, dziewczęcy krzyk. Wendy schowała twarz w dłoniach, a jej płacz roznosił się po całej jaskini. Lucy upadła obok niej na kolana wpatrzona w ten jeden jedyny trwający w bezruchu punkt. W zastygłą istotę, która jeszcze przed chwilą tak zaciekle starała się pomóc w walce. 

Skalne ściany zatrzęsły się, a kilkadziesiąt dużych kamieni spadło odbijając się głucho o posadzkę. Mimo, że jaskinia zawalała się nikt nie miał najmniejszego zamiaru opuścić jej przed zgładzeniem wrogów. Tym bardziej drużyna Fairy Tail, która właśnie na własne oczy zobaczyła śmierć jednego ze swoich przyjaciół. 

Lucy cudem uniknęła skrócenia o głowę przez walczącego zaciekle Vincenta. Złapała Wendy za drobną dłoń i pociągnęła z całej siły w bezpieczniejszą stronę jaskini. Posadziła dziewczynę w kącie. Obie nadal były w szoku. Obie płakały i obie z ledwością były w stanie myśleć. Nie dały rady wstać, ich oczy kierowały się od jednej osoby do drugiej, po czym spoczęły na zastygłej istocie. 
Natsu obrał sobie za cel Nectę, która z ogromnym uśmiechem na ustach uniosła miecz w akcie okazania swojej wygranej. 

— Nie tym razem, szmato! — krzyknął, przełykając wcześniej łzy, które spłynęły mu do gardła. Atakując morderczynię swojego przyjaciele dał wolną drogę Lucy, by zaciągnęła ciało Gray'a na bok, by nikt nie śmiał go zbezcześcić. Dziewczyna, siedząc w kącie, przycisnęła jego głowę do siebie i ponownie zalała się łzami. Czuła, że nie żyje. Nie oddycha, nie ma pulsu. Nie ma już nic. 
Nie sposób określić, jak bardzo drużyna stała się zawzięta. Początkowy zamiar pozbawienia magów kamienia zamieniła się w przerażającą chęć mordu po tym, co zrobili Gray'owi. Nawet Vanille pomyślała sobie, że zbyt dużo istot straciło już życie, by móc to tak po prostu zostawić. Mała Dayu podbiegła do kąta klękając obok Wendy, gdy Lucy ruszyła w wir walki. Nie zostawi tak tego. Pomoże, choćby sama miała zginąć.

Kamień coraz bardziej wydobywał z siebie swą moc; świecił coraz mocniej, a góra coraz bardziej się trzęsła. Vanille wymachiwała mieczem na prawo i lewo starając się trzymać Vincenta z dala od skarbu, do którego tak pragnął się dostać. Uderzyła mieczem wprost w ramię mężczyzny tak, że ten syknął z bólu. 
— Głupia. Nie wiesz, jaki błąd popełniasz, walcząc ze mną! 
— Sądzę, że jednak wiem! — wrzasnęła wyrzucając w powietrze jasną mgiełkę, którą zaczął krztusić się Vincent. 
W momencie, gdy w jaskini zrobiło się szarawo, okazję wykorzystał Natsu i uderzył w Nectę płomieniem, który powalił ją na ziemię. Gdy tylko kobieta chciała się podnieść, podbiegła do niej Erza, uderzając ją ostrzem swojego miecza prosto w czaszkę. 
— Necta, nie! Cholera jasna, pierdolone dzieciaki! — wykrzyczał momentalnie Villow, odrzucając magią w bok walczącego z nim Shiro i podbiegając do leżącej na ziemi kobiety. Jej blada twarz zalana była bordową krwią, oczy patrzyły w nicość, a usta zastygły lekko otwarte. — Kurwa. Kurwa!
W przypływie furii uderzył wprost w stojącą zaraz obok Lucy, która z kluczem w ręku, starała się przywołać do siebie Taurusa. Dziewczyna odbiła się od kamiennej ściany i upadła nieprzytomna na posadzkę. Villow uśmiechnął się, po czym oberwał w głowę magią Dayu, która włączyła się do walki. 

Wtedy to się stało. W momencie, w którym Vanille zadała cios Vincentowi, kamień wybuchnął. Huk był niesamowity. W powietrzu nad miejscem, w którym wcześniej spoczywał kamień, pojawiły się świecące na błękitno malutkie kamyczki. Góra zadrżała. 
Vincent leżał na posadzce, a krew ciekła mu z ust. 

— Niemożliwe... To nie miało tak być... — wycharczał krztusząc się własną krwią. Nie był w stanie się podnieść. Spojrzał na stojącą nad sobą Vanille, która zadała ostateczny cios w tej walce. Villow, który leżał poprzednio na podłodze podniósł się na milisekundę, ale od razu dostał ponownie w głowę i z powrotem upadł. 
— Co... co się stało...? — Inaban upuściła miecz patrząc z niedowierzaniem na szczątki kamienia. Góra zadrżała ponownie, tym razem, nieco mocniej. 
— Kamień... został zniszczony... To nie był ten czas — wychrypiał. — Jesteś z siebie zadowolona, córko Kamaji? Czy jesteś z siebie zadowolona... siostro?!

Vanille otworzyła szeroko oczy. Miecz upadł na podłogę tak, jak ona sama. Siostro...
To nie mogła być przecież prawda. 
Przecież Vincent... to Vincent zabił jej rodziców. 
On to zrobił, widziała na własne oczy. 
Nie mogła się mylić.
— K...Kłamiesz! Kłamiesz, skurwielu!
Vincent uśmiechął się obnażając zakrawawione zęby.
— Nie. Nie tym razem. 
— Zdychaj! Zdychaj, kłamco!
Złapała za miecz przeszywając nim ponownie ciało Vincenta. Inaban cofnęła się. Naprawdę nie wiedziała, co zrobić. Nie chciała uratować Vincenta, choć mogła to zrobić. Nie uroniła ani jednej łzy od czasu śmierci Necty. I nie uroni. Złapała ledwo żywego Villowa za ramię. Ten jęknął z bólu. 
— Ej, Ty! — krzyknął Natsu idąc w jej stronę. Bała się. Nie miała szans. Oni od początku nie mieli szans. I tylko ona to wiedziała. Zaślepiony mocą kamienia Vincent nie zdawał sobie z tego sprawy. Cholerny idiota. Nienawidziła go z całego serca. 

— Proszę, nie... — wyszeptała — Daj mi odejść. Błagam was. Nie jestem jak mój brat. Nie jestem jak moja siostra. Oboje tacy nie jesteśmy...
— On zabił Reilę! Zabił ją! — Krzyknęła Dayu wskazując palcem na półprzytomnego Villowa, którego sama powaliła. Inaban drgnęła. Doskonale to wiedziała. Wiedziała, że to on, wiedziała co zrobił. Mogła teraz udawać tylko głupią. Że wcale jej nie znała. Tak samo... że nie znała Dayu. W końcu była jej ciocią. 

— Działał pod wpływem Vincenta i... nie mogę... proszę, dajcie nam odejść! — Krzyknęła i wybiegła przez drzwi jaskini trzymając pod pachą Villowa, który powoli odzyskiwał świadomość. Góra ponownie mocno zadrżała. Natsu ruszył do wyjścia za Inaban, ale zatrzymała go Erza. 
— Niech idą — wyszeptała spoglądając w stronę Wendy. Trzymała ona nadal bezwładną głowę Gray'a na swoich kolanach i zalewała się łzami. Natsu upadł na kolana, nie mogą już powstrzymać cisnących się do oczu przeźroczystych słonych kropli. Mimo, że tak go nienawidził, a raczej udawał, że nienawidził, przez cały życie z nim konkurował, teraz, gdy przyszło mu pogodzić się z jego odejściem, eksplodował. Nie powstrzymywał płaczu. 
Vanille nadal klęczała na skalnym podłożu tuż nad głową Vincenta. Obok leżał jej zakrwawiony miecz. Shiro podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. Po chwili przytulił dziewczynę do siebie. 
Góra zatrzęsła się potężnie. 

______________________________________________
Hello, my babies!
Po roku od wstawienie poprzedniego rozdziału, udało mi się! Dopisałam dziewiątkę! 
Mam nadzieję, że na kolejny nie będziecie musieli aż tyle wyczekiwać. ;-;
Różnetakie wytykanie błędów i w ogóle mile widziane. 
Pozdrawiam Was, 
~Akira

27.04.2017

''Non, je ne regrette rien" Prolog ''Spacer w świetle księżyca"


Tytuł: "Non, je ne regrette rien"
Nazwa i numer rozdziału: Prolog ''Spacer w świetle księżyca"
Data aktualnej publikacji: 26.04.2017

Gdy jest Ci źle, szukasz kogoś, kto jest w gorszym położeniu niż Ty.
Lucy, Elfen Lied

Wąską ciemną ulicę rozjaśniał widniejący na niebie, blady księżyc. Wysoki ciemnowłosy chłopak przemierzał długą drogę do swojego domu, obserwując różne nocne stworzenia, błąkające się tu i ówdzie. Błoga cisza i brak ruchu na drodze sprzyjały mieszkającym w pobliskim lesie zwierzętom. Wsłuchiwał się w ciche pohukiwanie sów i szelest skrzydeł nietoperzy. Przysłoniętymi lekko grzywką oczyma wpatrywał się w wielką, białą kulę widniejącą nad jego głową. To było to, co lubił. Jego klimat. Przyjemny ciepły wiaterek pozwalał mu zwalniać z każdym krokiem, by mógł wejść w osobisty kontakt z naturą. Rozkoszował się lekkimi powiewami wiatru smagającymi jego bladą twarz. Myślami był daleko od rzeczywistości.

Dave był bardzo wysokim, jak na swój młody wiek chłopakiem. Wzrostem dorównywał swojemu o kilka lat starszemu bratu. Był mądry i, jak stwierdzała prawie każda dziewczyna w jego szkole, równie przystojny. Starał się zawsze być miłym, rozgarniętym chłopcem, podążającym tylko tam, gdzie było wolno. Nie chciał pakować się w kłopoty, które na szczęście nieczęsto mu się przytrafiały. Miał niestety również wrogów, jak każdy nastolatek. Starał się jednak zbytnio im nie podpadać z racji tego, że byli jednak od niego znacznie silniejsi. Dlaczego miał wrogów? Głownie z tego powodu, że na jego widok wzdychały wszystkie dziewczyny, a na pewno ich zdecydowana większość.

Dziewczyny. To właśnie przez nie miał najwięcej kłopotów w życiu. Od niedawna, w zasadzie od kilku miesięcy, zaczął się poważnie zastanawiać, co do swojej seksualności. Prawdą było, że jeszcze żadna dziewczyna, z którą był, lub którą tylko widywał na korytarzu, tak na prawdę go nie pociągała. Większość dziewczyn, które miał, rzucał zwykle po kilku tygodniach. Mimo tego, że w oczach niektórych osób uchodził za chama, zainteresowanie dziewczyn co do niego się nie zmieniło, a można by rzec, że nawet się pogłębiało. Coraz częściej jednak zaczął zwracać uwagę na chłopaków, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być homoseksualistą. Wiedział, jak zostałoby przyjęte to nie tylko w szkole, ale także w domu, więc uparcie obstawał przy byciu normalnym. 

Otrząsnął się z niechcianych myśli i zorientował, że stoi przed furtką swojego sąsiada (znienawidzonego pana Bustera) czyli o jedną bramkę za daleko. Zwykle, gdy wracał do domu ze szkoły, staruszek krzyczał na niego bez większego powodu. Westchnął potępiając własną głupotę i zawrócił podchodząc do metalowej bramy, prowadzącej do drzwi jego domu.

Miał bogatych rodziców, więc jego dom wyglądał okazale. Pomalowany na zielono, odróżniał się od białych mieszkań z tej dzielnicy. Miejscowość, w której mieszkała jego rodzina była dość obskurna i zamieszkana z reguły przez miejscowych meneli. Choć zamieszkała może zbyt dobrym słowem nie jest. Mieszkali tu tylko ze względu na dobrą szkołę i szybki dojazd do pracy rodziców. Dave, jak i reszta jego rodzeństwa nie cieszył się z należącego do jego rodziców majątku. Gdy patrzył na swój ogromny dom, równo przycięty trawnik i wszelkiego rodzaju nowoczesne sprzęty, i na walące się posiadłości sąsiadów, było mu wstyd z tego bogactwa.

Uchylił metalową furtkę i wszedł do ogródka, idąc wąskim chodnikiem do dębowych drzwi (omijając równo przystrzyżony trawnik, czyli robotę jego matki, która za zniszczenie jej dzieła, potrafiła udusić samym wzrokiem).

Błagając w myślach, by drzwi były otwarte, nacisnął mocno na klamkę, a gdy drzwi odchyliły się, wszedł cicho do środka. Nie musiał jednak zachowywać się zbyt cicho, bo od samego wejścia jego uszu dobiegły znajome głosy jego rodzeństwa. Gdy przechodził przez długi korytarz, głosy stawały się coraz wyraźniejsze, aż wreszcie ujrzał ich siedzących na kanapie i śmiejących się do wielkiego, plazmowego telewizora zawieszonego na białej ścianie.

—  Dave! Ładnie tak z domu po nocach uciekać? — zapytał najstarszy z nich uśmiechając się zadziornie.
—  Rodzice są w domu? — spytał ignorując wypowiedź brata.
—  Nie, nie ma ich tutaj. Ciągle są w pracy. — usłyszał dziewczęcy głos tuż za plecami. Odwrócił się i ujrzał wysoką szatynkę, która wpatrywała się w niego hipnotyzującym wzrokiem.

Selena bez wątpienia była najdziwniejszą osobą w rodzinie Dave'a. Starsza od niego o rok dziewczyna, zdawał się przerażać każdego osobnika, którego spotkała, w tym nawet zwierzęta. Jej oczy koloru pustego błękitu zdawały się prześwietlać człowieka na wylot. Na Davi'e, przyzwyczajonym już do tego, nie robiło to większego wrażenia. Jej zachowanie wiązało się z przeszłością; aż trudno było uwierzyć, że ta, przerażająca na swój własny sposób dziewczyna, mogła być kiedyś uśmiechniętą, piękną istotą. 

—  Och, jak dobrze. — odetchnął z nieskrywaną ulgą. Wprawdzie się nie spóźnił i przyszedł o dobrej porze, ale wiedział, że jego rodzice są bardzo wyczuleni na punkcie późnego wracania do domu. Nie chcą, by ich dzieci szlajały się same po wiosce szaleńców. Począł wspinać się po marmurowych schodach, podążając w stronę swojego pokoju.

Miejsce, w którym spędzał większość każdego dnia nie było duże, aczkolwiek przestronne. Lubił przebywać w swoim pokoju w samotności, nie mając żadnych zobowiązań.

Uchylił duże, białe drzwi i wmaszerował do środka, zamykając je na klucz. Skoczył na łóżko i wyciągając się na nim, zamknął oczy. Nie wiedział kiedy objęły go spokojnie ramiona Morfeusza, prowadząc go do swojego świata.
______________________________________________________

Witam Was, drodzy czytelnicy, po o wiele za długiej przerwie, jaka nam się tutaj zrodziła. Ale, niestety, bywa, musicie mi to wybaczyć. 

Nie jest to moje nowe opowiadanie choć wątpię, by ktokolwiek z Was je kojarzył. Publikowałam je niegdyś na blogu, poświęconemu tylko i wyłącznie temu opowiadaniu. 

Wszelkie uzasadnione poprawki, zażalenia i innetakie z wielką chęcią przyjmę. 

Pozdrawiam serdecznie. 

(Z racji, że opowiadanie to jest już skończone pojawiać się będzie, myślę, co tydzień o godzinie 14:00 na blogu, na Wattpadzie nieco później).

~Akira