Tytuł: rozdział ósmy ''Blask nieśmiertelności''
Data publikacji: 02.01.2016
Postacie: drużyna Fairy Tail, OC
Kobieta stojąca w wejściu do kamiennej groty zagryzła wargę. Miała nadzieję, że jej brat nie postępuje zbyt pochopnie — w końcu nie miał pewności, że jego eksperyment się uda. Ale z drugiej strony miał rację. Dziewczyny na pewno już ktoś szukał, a na nich poluje grupa magów z białogłową na czele.
Inaban poczuła ukłucie w sercu na myśl o czarodziejach i tym, co stało się z jej córką. Czuła nienawiść do swojego brata, że zadał Reili śmiertelny cios.
— Na co czekasz? — jej rozmyślania przerwał ostry głos Vincenta. — Idź i im powiedz, żeby wszystko przygotowali.
— Nie uważasz, że działasz zbyt szybko, Vinc? Jeśli coś się nie powiedzie, może nie być drugiej szansy. Nie wiesz jak dokładnie działa kamień.
Odwrócił się w jej stronę odpowiadając pełnym gniewu wzrokiem.
— Masz mnie za idiotę? Gdybym nie miał pewności, że wszystko pójdzie po mojej myśli, nigdy bym się za to nie zabrał. Wszystko musi pójść zgodnie z planem. — Mimo jego pewnego głosu, Inaban nadal nie była przekonana.
— Porywasz się z motyką na słońce, Vinc. Sam mówiłeś, że to musi odbyć się dopiero za dwa dni. Powiedziałeś to... dwie godziny temu? Dlaczego tak nagle zmieniłeś decyzję? Postępujesz zbyt pochopnie i...
— Zamknij się. — Syknął z groźną miną. Blondynka poczuła nagły przypływ odwagi i zrobiła krok do przodu.
— Niby dlaczego? To, że jesteś najstarszy nie znaczy, że możesz nami pomiatać! Dobrze wiesz, że zmusiłeś nas wszystkich do brania udziału w tym wszystkim grożąc, że nas pozabijasz. Chciałeś zabić własne rodzeństwo! Ty i Necta, która bez zawahania do ciebie dołączyła. Chciałeś zabić swojego bliźniaka, Vincencie! — wściekłość, która pojawiła się na twarzy Vincenta wcale nie przeraziła Inaban, a wręcz przeciwnie, dodała jej odwagi. — Masz nas gdzieś, masz gdzieś to, co się z nami stanie. Myślisz tylko o sobie. Nawet nie chciałeś nam wyjawić, dlaczego, do licha, tak zależy ci na białogłowej. Chciałeś ją zabić, a to przecież twoja...
— Dość. — Inaban szybko odwróciła się, gdy z miejsca, w którym nie tak dawno stała ona, rozbrzmiał znajomy głos, suchy i wyprany z emocji. Stała twarzą w twarz z Villowem. — Inaby, odejdź. Albo twój brat zaraz zrobi ci krzywdę. — Spojrzał znacząco w stronę ledwo panującego nad sobą bliźniaka. — Ja się nim zajmę. Jeśli się pozabijacie będziemy mieli problem. No idź. — Ponaglił ją. Blondynka wyszła chwiejnym krokiem z pomieszczenia. Gdy szła ciemnym korytarzem rozmyślała, co tak właściwie zamierzała osiągnąć swoimi słowami. Przecież to jasne, że na pewno nie przemówiłaby bratu do rozumu.
Weszła do jednej z kamiennych grot i usiadła na wąskim, twardym łóżku. Przejechała po nim dłonią i przygryzła wargi, by się nie rozpłakać. Nie, nigdy nie była miła, sympatyczna tym bardziej; uwielbiała patrzeć na ludzki ból. Ale teraz, gdy to ona cierpi...
Myślała nad wszystkim. Tym, gdzie są, gdzie mieszkają i do czego zmierzają.
Jej rozmyślania nie trwały długo. Gdy tylko usłyszała głośny huk, chwyciła się mocno łóżka, by nie spaść, gdy ziemia się zatrzęsła.
***
Mimo opóźnienia spowodowanego przybyciem magów, z którymi wdali się w walkę (i których zabili) oraz naglącego czasu, Vanille wraz ze swoimi przyjaciółmi i grupą czarodziei, których po drodze poznali, dotarła do Sandomiańskich gór. Nie były to wysokie szczyty — można by spokojnie na nie wejść w ciągu jednego dnia. Nie były także strome, więc jako takie zabezpieczenie nie byłoby potrzebne.
Stojąc w cieniu między drzewami rozglądali się na boki.
— Musimy się rozdzielić. Inaczej nie znajdziemy wejścia do jaskini. — Erza pomasowała skronie, jak przy bólu głowy. Natsu, ten ognisty chłopak z szalikiem, spoglądał w stronę gór i... wąchał? Zaraz...
— Nic nie czuję. Ani odrobiny zapachu Wendy, czy innego maga.
— Ja też. — Odparł niebieski kot, Happy. (Vanille cieszyła się, że udało jej się zapamiętać wszystkie te imiona i ludzi, do których należą).
Lucy weszła między dwa ogromne krzaki, a Gray podszedł do skały góry. Delikatnie przejechał po niej dłonią i skrzywił się.
— Jeśli okaże się, że jaskinia jest ukryta jakimiś czarami to jesteśmy w dupie. — Westchnął i odszedł w stronę zielonych krzewów. — Znalazłaś coś, Lucy?
— Nie, niestety... zaraz, a co to? Ach, nie, to tylko jakieś zadrapanie na skale... — Gray westchnął rozczarowany. Szukali wejścia do jaskini, ale Vanille obawiała się, że lodowy mag może mieć rację. Jeśli grota jest ukryta zaklęciami, naprawdę są w dupie.
— Ech, no po prostu to rozwalmy! — zawołał Natsu i przymierzył się do wysłania w powietrze swojej ognistej magii.
— Nie! Natsu, zaczekaj! Ja chyba...! — Lucy nie zdążyła dokończyć zdania, bo chłopak już zionął ogniem, niczym smok. Skalna góra wydawała się być nietknięta.
— Natsu... znalazłam wejście. — Westchnęła Lucy ukrywając się za górą spalonych liści i gałęzi.
Vanille wstrzymała oddech (sądziła, że nie ona jedna) i podbiegła do blondynki stojącej obok wejścia do ciemnego korytarza.
— Brawo, Lucy. — Powiedziała Erza i wepchnęła się do środka jako pierwsza.
***
Vincent przyglądał się bratu. Nie wyglądali jak bliźniacy, wcale nie byli tacy sami.
— Co jej zrobiłeś, że tak na ciebie wyjechała?
— Akurat to nie powinno być twoją sprawą. To ty zabiłeś jej córkę.
— Wiesz, że to nie tak. — Villow zmarszczył brwi. Teraz gniew Inaban zaczynał się udzielać i jemu. Nie chciał zabić córki swojej siostry, wcale nie miał tego w planach. — Musiałem coś zrobić. Nie miałem zamiaru ich wszystkich pozabijać. A Reila...
— Pierwsza się nasunęła?
— Można tak powiedzieć. — Potwierdził. — Robimy to dziś?
— Tak. Nie mogę czekać. Gdyby nie Inaban, już dawno byśmy zaczęli. Przynajmniej ty zrób to, co ci mówię. Przyprowadź tutaj Zabójcę... ale najpierw zajdź po Nectę. Już lepiej się czuje, prawda?
— Jakby cię to interesowało...
— Tylko nie puszczaj Zabójcy. Mimo, że jest dzieckiem czuję, że może być sprytna. — Kontynuował swoją wypowiedź Vincent. Villow prychnął. Sprytna? Ta dziewczynka, która siedziała teraz w celi i ryczała jak bóbr, bo stałą się jej krzywda?
— A Inaby...?
— Inaban — poprawił go brat. — Macie mówić na nią Inaban. Zostawcie ją w spokoju. Niech ochłonie. Najwyżej ominie ją piękna eksplozja kamienia.
Skąd możesz wiedzieć, że jest piękna, pomyślał Villow.
Wyszedł z pomieszczenia szybkim krokiem i zostawił Vincenta samego. Już tak niewiele zostało, by dosięgnąć celu, by mieć wszystko, czego od tak dawna pragnął, że nie mógł się teraz poddać.
Villow wrócił po kilku minutach z Nactą u boku i szamoczącą się dziewczynką. Vincent uśmiechnął się od ucha do ucha (co w jego przypadku wyglądało przerażająco i zarazem komicznie) i podszedł do niej z lśniącym kamieniem w dłoni.
— Widzisz to? — chwycił kamień tuż przed jej oczami. — To coś, co za chwilę pięknie naładujesz swoją podniebną mocą. Jasne?
Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko zadrżała nieco. Już nie płakała. Mag, który ją trzymał szarpnął mocno za jej nadgarstek, nadal związany grubym sznurem. Przeciągnął ją na drugą stronę pomieszczenia i nieco brutalnie przywiązał do wbitego w nią metalowego pręta.
— Więc, kochana, teraz cię rozwiążę. Jeśli tyko spróbujesz uciec, magia moja i mojej siostry pozbawią cię tych pięknych nóżek. I wszystkiego innego po kolei. Zrozumiano?
Dziewczynka kiwnęła głową. Chyba nigdy w życiu nie bała się tak, jak teraz.
Villow odwrócił się do Vincenta i kiwnął głową. Odwiązał ręce młodej czarodziejki. Sam ustawił się przy drzwiach razem ze swoją siostrą, odcinając Zabójcy Smoków drogę ucieczki.
Vincent ustawił kamień na skale, która sięgała mu do pasa.
— Gdy tylko powiem start, jasne?
Gdy magini kiwnęła głową, Vincent ustawił się za kamieniem.
— Start. — Powiedział. Jego głos nie wyrażał entuzjazmu, co było bardziej niż dziwne, zważając na to, ile czasu na to czekał.
Smocza Zabójczyni wysłała w powietrze swoją magię, a kamień zapulsował, gdy tylko ją pochłonął. W pierwszych sekundach nic się nie działo. Kamień po prostu leżał i świecił jak dawniej. Potem zaczął się powiększać, a jego światło robiło się coraz bardziej wyraźne. Vincent uśmiechnął się. Działa.
Mimo tego, że nie zrobili tego w dniu, który zapisany był w księdze, udało się.
Wielki, świecący promień wystrzelił w górę, ale nie przebił kamiennego sufitu.
Góra zatrzęsła się.
Villow upadł na ziemię pod wpływem silnego uderzenia. Necta szybko przybrała pozycję bojową, gdy tylko zobaczyła chłopaka z gniewnym wyrazem twarzy.
— Natsu...! — Wyrwało się dziewczynce.
— Spokojnie, Wendy — powiedział ów chłopak. — Zamierzamy skopać im tyłki i cię stąd wyciągnąć.
Vincent roześmiał się. Kamień nadal wysyłał w powietrze potężny laser jaskrawego światła.
— Takie dzieci jak wy chcą pokonać mnie? Naprawdę jesteście aż tak naiwni, czy robicie sobie żarty?
— Żarty w takim momencie się nas nie trzymają, Vincencie. — Vanille wyszła zza kamiennej wnęki trzymając w ręku swój miecz. Uśmiech na twarzy mężczyzny przygasł, by po chwili znów się pojawić.
— Vanille! Kochana Vanille. Kiedyś ty tak urosła?
Dziewczyna zadrżała. Gdy tylko go ujrzała odżyły wszystkie wspomnienia. Śmierć rodziców, którą widziała na własne oczy. Zerknęła na Villow'a. Śmierć Reili. Wyglądał... na zmieszanego... zawstydzonego. Zawstydzony morderca! Tego jeszcze nie było! Miała ochotę się roześmiać.
— Wiesz co? Cieszę się na twój widok. W końcu mam możliwość cię zajebać.
— Tak brzydkie słowa z tak pięknych ust? — roześmiał się pogardliwie. Vanille drgnęła po raz drugi. Stary zboczeniec, pomyślała. Necta złapała za miecz przypięty u boku, ale Vincent powstrzymał ją podnosząc dłoń. Przeniósł sówj przenikliwy wzrok na niską postać czającą się za Shiro.
— Dayu, kochanie...
— Nie mów tak do niej! — Vanille zagroziła mu długim mieczem.
— Chyba nie zabronisz mi zwracać się tak do mojej...
— Vincencie! — krzyknął Villow podchodząc do brata. — Nie po to wszystko ukrywaliśmy, żeby teraz...
— Co za różnica? Przecież i tak zaraz zginą. A może po poznaniu prawdy zmienią zdanie i dołączą do nas? Przestaną wierzyć w te brednie, które sami sobie wymyślili? — coraz jaśniejszy blask wydobywający się z kamienia poraził ich w oczy. Sufit zaczął się kruszyć. — Zaczyna się.
Necta odruchowo cofnęła się, a Wendy z przerażeniem spojrzała w górę. Niewielkie odłamki zaczęły upadać na podłogę.
— A jednak. Zacząłeś. — Inaban przyczaiła się tuż za stojącym w kamiennym otworze Gray'em. W dłoni ściskała miecz świecący błękitnym światłem. — Jesteś idiotą, Vincencie. Idiotą!
Zamachnęła się mieczem, a lodowy mag ledwo zdążył się uchylić. Strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby tego nie zrobił. Erza przywołała jedną ze swoich zbroi i zaatakowała Inaban. Lucy, korzystając z chwili otępienia, podbiegła do Wendy licząc, że Natsu pomoże jej zatrzymać Vincenta. Zrobiła to jednak Vanille, która w wrzaskiem rzuciła się na mężczyznę.
— Wendy, czy wszystko...?
Sufit zapadł się prawie zgniatając walczącego z Shiro Villow'a. Kamień na skale pozostał jednak nienaruszony. Tak, jakby wokół niego wytworzyła się niewidzialna kula, osłona, która nie pozwalała go zniszczyć.
Jednak samo zapadnięcie się sufitu było dziwne. Przecież niemożliwym było, by kamienna góra tak po prostu się zawaliła. No i nie było widać światła dziennego. Na górze musiało być pomieszczenie.
— Ty mały gnoju!
Lucy odwróciła twarz w stronę niskiego, kobiecego głosu.
Necta.
Wściekłość emanowała od kobiety na kilometry, gdy klęcząc trzymała się za krwawiący bok. Gray stał kilka metrów od niej, a jego twarz zdobił niewielki uśmiech.
Jego zadowolenie nie mogło trwać długo. To nie mogło się dobrze skończyć.
Cały świat zawirował, a pod Lucy ugięły się nogi.
Uśmiech zastygł na twarzy maga, a kolana uderzyły o kamienne podłoże, gdy krwawiąca wcześniej z boku kobieta chwyciła ostry, świecący na czerwony kolor miecz i przeszyła nim ciało Gray'a.
Nie.
Niemożliwe.
Nie!
— GRAY!
***
— Nie!
Juvia zerwała się na równe nogi wylewając stojący na stole sok. Łzy spływały po jej pobladłych policzkach. Coś się stało.
Juvia go kochała.
Juvia wiedziała.
Gray...
___________________________________________________
Nie wierzę. Udało mi się to dziś dopisać.
Chciałam zaszczycić Was tym na zakończenie konkursu, ale jak widzę, wszyscy go olali. Dzięki. A takie fajne nagrody były. Ok. Zapamiętam sobie.
Rozdział (a przynajmniej jego połowa) był pisany chyba po ostrym nawaleniu, bo ''Vincent ustawił kamień na skale, która sięgała mu do psa''... niby zwykła literówka, a jednak...
Zboczenie zawodowe.
Przy okazji, życzę wszystkim Wam Szczęśliwego Nowego, zdrowia i owocowych cukierków.
Trzymajcie się cieplutko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz